Menu Zamknij

Ciemna strona reformy. Jak utowarowienie szkolnictwa wyższego legitymizuje irracjonalność

Jestem daleki od idealizowania status quo. Popadanie w samozachwyt w dłuższej perspektywie zawsze okazuje się zgubne dla jednostek, grup społecznych czy instytucji. Oprócz felietonów Doroty Masłowskiej wszystko można udoskonalić, poprawić, zmienić na lepsze. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że uniwersytety mogłyby działać sprawniej, naukowcy – pracować mądrzej (może nawet wydajniej), studenci – studiować pilniej, a Panie-Z-Dziekanatu witać interesantów promiennym uśmiechem Grzegorza Schetyny.

Jeżeli więc chciałbym dziś zabrać głos w sprawie trwającej reformy szkolnictwa wyższego, to nie dlatego, żebym był przekonany, że żyjemy w najlepszym z możliwych uniwersytetów. Chciałbym po prostu do debaty o kierunkach reformy dorzucić jeden kamyczek z mojego ogródka i poruszyć wątek, który w sporze o uniwersytet pojawia się stanowczo zbyt rzadko. Musimy uświadomić sobie, że zwiększenie konkurencyjności w nauce oznacza również otwarcie drzwi dla sił, których na uniwersytet zapraszać wcale nie chcieliśmy.

W projekcie reformy, zgodnie z regułami „doktryny szoku”, niepewność staje się kluczowym narzędziem zarządzania produkcją wiedzy. Konieczność konkurencji o ograniczone zasoby albo ryzyko ich utraty ma zmotywować naukowców do pracy wydajniejszej, lepszej, bardziej innowacyjnej. To wszystko może się okazać prawdą! Możliwe, że „urynkowienie” uniwersytetów faktycznie uczyni naukowców bardziej wydajnymi, choć nie wiem nawet, czy „wydajność” jest na pewno tym, czego naprawdę od nich oczekujemy. Pewne jest jedno. Natura nie znosi próżni.

Usuwając obecny system akademickiej stabilności, tworzymy pustą przestrzeń. W miejsce wytworzone w ten sposób wejdą inne podmioty: prywatne firmy, organizacje religijne i polityczne. Ich motywacją nie jest zdobywanie i generowanie wiedzy, lecz zarabianie pieniędzy czy kształtowanie określonych światopoglądów (a często jedno i drugie), co samo w sobie nie jest oczywiście niczym zdrożnym, stanowi jednak olbrzymie zagrożenie dla fundamentalnych wartości, na których ufundowany został uniwersytet.

Artes neoliberales

Dziekan zamawia kursy u „operacyjnych jednostek uczelni”, te z kolei – ogłaszają konkursy i przetargi dla wykładowców. Uczelnie rywalizują o talenty, uczeni – o granty. Wszyscy ścigają się ze wszystkimi, każdy może się okazać twoim wrogiem, przetrwają tylko najsilniejsi… To nie streszczenie nowego sezonu „Gry o tron”, lecz wyciąg z pomysłów zespołów konkursowych przedstawiających założenia do nowej ustawy o szkolnictwie wyższym.

Wedle ekspertów z Instytutu Allerhanda na każdym uniwersytecie powinno nawet działać kilka zespołów pomocy technicznej i finansowej w obsłudze grantów, które „konkurowałyby ze sobą jakością obsługi, rzetelnością wsparcia oraz kulturą organizacyjną, te zaś, które nie spełniałyby należytych standardów, byłyby likwidowane”. Działy księgowości konkurujące o względy naukowców?! Muszę powiedzieć, że ten punkt akurat brzmi kusząco.

W rozmarzeniu pomyślałem sobie nawet o kilku „Paniach-Z-Dziekanatu” rywalizujących o sympatię studentów. Ci pracownicy, którzy załatwialiby sprawy studentów najwolniej lub po prostu bez dostatecznego entuzjazmu i szerokiego uśmiechu, wylatywaliby na koniec każdej sesji z hukiem przez czarcią zapadkę. Uczelnia mogłaby zarobić dodatkowe pieniądze transmitując zmagania na żywo na nowym kanale TVN Edukacja jako reality show „W dziekanacie”. Czemu nie?

Nawet moje najbardziej perwersyjne fantazje nie są jednak w stanie sprostać wyobraźni autorów rzeczywistych projektów założeń do ministerialnej „Ustawy 2.0”, w których czytamy np. o wprowadzeniu konkurencyjnego, wolnego rynku… sal wykładowych, na którym akademicy rywalizować będą o miejsce do prowadzenia zajęć i badań: „nastąpi urynkowienie niektórych dóbr, takich jak na przykład pomieszczenia: jeśli operacyjne jednostki organizacyjne uczelni otrzymają – zamiast pomieszczeń – środki na ich wynajęcie od uczelni, wówczas pomieszczenia trafią do tych, którzy rzeczywiście najbardziej ich potrzebują.”1

Jak nietrudno się domyśleć, ten fragment projektu wywołał powszechne rozbawienie oraz dalej idące propozycje w rodzaju urynkowienia obiegu akademickich mebli:

Dlaczego jednak ograniczać się tylko do urynkowienia sal wykładowych? Można przecież zastosować quasi-rynkowy mechanizm do alokacji krzeseł, co zagwarantuje, że siedzieć na nich będą wyłącznie ci wykładowcy i studenci, którzy „rzeczywiście najbardziej ich potrzebują”. Nie ulega wątpliwości, że po takim treningu polscy naukowcy gromadnie objawią swój kreatywny potencjał, pokonując w międzynarodowych konkursach grantowych rozleniwionych przez socjalizm uczonych z Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii2.

Za groteskowym obrazem profesorów grających ze studentami w „gorące krzesła” (z żelaznego repertuaru przedszkolanek i weselnych wodzirejów) kryje się twarda rzeczywistość współczesnego myślenia o uniwersytecie. I to nie tylko w Polsce.

Niestabilność jako sposób zarządzania

Nigel Thrift twiedzi, że jednym z najważniejszych osiągnięć współczesnego kapitalizmu jest fakt, że nauczył się on „wykorzystywać własny lęk przed niepewnością jako zasób”3. Idea, że kapitalizm jest w stanie niezwykle sprawnie wykorzystywać destabilizację, niepewność i lęk o jutro zyskała w ostatnich latach znaczną popularność za sprawą Naomi Klein (Doktryna szoku) i Guya Standinga (Prekariat). To, co dawniej wydawało się „efektem ubocznym” kapitalizmu – kryzysy gospodarcze czy destabilizacja rynku pracy – w tej perspektywie jawi się jako jego podstawowe paliwo. Poczucie tymczasowości, konieczność nieustannej czujności, lęk przed utratą tego, co się ma, i rywalizacja o ograniczone zasoby sprawiają, że łatwiej jest zarządzać jednostkami i grupami społecznymi.

Analogiczne procesy już dawno rozpoznano na gruncie szkolnictwa wyższego. Pięć lat temu ukazał się specjalny numer „The Hedgehog Review” poświęcony fenomenowi „profesora korporacyjnego” (the corporate professor)4. Choć „korporacje akademickie” w różnych znaczeniach tych słów towarzyszyły uniwersytetowi od początku jego dziejów, to przenoszenie na jego grunt logiki korporacji w znaczeniu współczesnego podmiotu rynkowego jest jednak nową jakością.

Choć Zygmunt Bauman i Leonidas Donskis obydwaj niedawno opuścili świat przyziemnych problemów późnego kapitalizmu, w wydanej cztery lata temu wspólnej książce podsumowują ten fenomen zupełnie, jak gdyby właśnie przeczytali projekt ustawy o wolnym rynku sal i krzeseł. Na współczesnym uniwersytecie – czytamy w Moral Blindness – w coraz większym stopniu obowiązuje filozofia „zrób to sam”. Sam zdobądź pieniądze, sam zdecyduj, rywalizuj o wszystko ze wszystkimi5.

Usunięcie poczucia bezpieczeństwa prowadzi do prekaryzacji akademików, zamieniając ich w nową klasę „wędrownych uczonych” zmuszonych do ciągłych poszukiwań nie tyle w zakresie zgłębianej dziedziny, ile na „rynku pracy”, „rynku naukowych journali” albo „rynku obiecujących doktorantów”.

Jeżeli jednak twórcom neoliberalnych reform wydaje się, że akademicy zagrożeni utratą „przywilejów” wezmą się nagle do roboty, to kompletnie nie rozumieją własnej doktryny! Skoro bowiem przyjmujemy – co nie jest zupełnie pozbawione sensu – że w odpowiednio zaaranżowanej sytuacji jedyną zasadą staje się konflikt między gnuśnością a oszczędnością, to musimy wyciągnąć z tego założenia maksymalne konsekwencje. Po jednej stronie mamy chęć zysku przy minimalnym wkładzie pracy – po drugiej, dążność do wyciśnięcia największych korzyści przy najmniejszych możliwych nakładach.

Model wyobrażony w ustawie jest naiwny, bo nie przewiduje tego, że inne podmioty włączą się do gry nie tyle respektując usunięte z pola widzenia reguły akademickie, ale raczej robiąc coś, co z punktu widzenia reformatorów nazwać by należało „psuciem rynku”. Innymi słowy: dawać będą ogromne pieniądze za coś, co wcale nie wymaga wysiłku.

Model wyobrażony w ustawie jest naiwny, bo nie przewiduje tego, że inne podmioty włączą się do gry nie tyle respektując usunięte z pola widzenia reguły akademickie, ale raczej robiąc coś, co z punktu widzenia reformatorów nazwać by należało „psuciem rynku”. Innymi słowy: dawać będą ogromne pieniądze za coś, co wcale nie wymaga wysiłku.

Po co mam badać nowe tworzywa, skoro mogę zainkasować pokaźną sumkę za zachwalanie starych? Dlaczego miałbym wykładać Hegla, skoro „rynek domaga się” studiów z lansu, bounce’u i Unii Europejskiej? Po co, wreszcie, opowiadać o korzyściach płynących ze szczepionek, jeżeli na antyszczepionkowe wykłady tłumy walą drzwiami i oknami?

Logika ta, rozszerzona także na studentów, sprawia, że – jak wieści Leonidas Donskis – w ciągu kilku dziesięcioleci kierunki humanistyczne, które nie zostaną zniszczone, zdeformowane, okaleczone czy niedożywione, istnieć będą tylko na kilku elitarnych uniwersytetach w Europie i Stanach zjednoczonych.” wszyscy inni zadowolić się będą musieli edukacyjnym „śmieciowym żarciem”, które zastąpi dawną naukę, porównywaną przez autorów Moral Bilndness do „slow food” – pożywienia przygotowywanego bez pośpiechu, w przemyślany sposób, ze starannie dobranych składników.

Hulk Hogan, Monster Trucki i pseudonauka

Jak na uniwersytecie – znaczy naukowy. Jak naukowy – znaczy, że prawda. Jak prawda, to szczepionki powodują autyzm, Ziemia jest płaska, globalne ocieplenie jest dla mięczaków, a Pan Bóg osobiście stworzył człowieka z gliny i na pewno żadnej małpy o pomoc przy tym nie prosił.

Jeżeli państwo wycofa się z finansowania szkolnictwa wyższego w pewnych obszarach, zawsze znajdzie się ktoś chętny, żeby dostawić kilka krzesełek. Skoro o przestrzeń mają rywalizować wykładowcy, dlaczego nie rozszerzyć tej logiki także na podmioty pozaakademickie – uczelnia przecież może zarobić spore fundusze wynajmując sale tym, którzy skłonni są zapłacić. Mark Edmundson, amerykański badacz literatury, przyrównuje tę sytuację do paktowania z diabłem. Zaczyna się niewinnie. W tym przypadku od Hulka Hogana i Monster Trucków.

Edmundson, analizując przemiany klasycznej instytucji mecenatu na współczesnym amerykańskim uniwersytecie, opowiada o wizycie słynnego wrestlera na University of Virginia (byłem tam na post docu!). W uniwersyteckiej John Paul Jones Arena (nazwanej zresztą na cześć ojca prywatnego sponsora, który wyłożył 35 mln. dolarów na jej budowę) gościły też Monster Trucki, które – jak relacjonuje z oburzeniem Edmundson – przejeżdżały ku uciesze gawiedzi rzędy zdezelowanych samochodów.

Mam 3,5 letniego syna, więc nie powiem złego słowa o Monster Truckach, ale dla Edmundsona kolejne przejawy podporządkowywania życia uniwersyteckiego nieustającemu karnawałowi popkultury stanowią nie lada wyzwanie. Akademickiej przestrzeni zaczyna brakować dla akademików. Jak przekonać studentów (i administrację) o wartości studiowania Platona czy Szekspira, rywalizując o ich uwagę z Metallicą i pokazami zapaśników?

Moim zdaniem Hulk Hogan nie jest jednak poważnym powodem do niepokoju. Przy największej nawet nieznajomości obecnych trendów akademickich trudno go bowiem omyłkowo wziąć za profesora. Prawdziwy problem pojawia się wtedy, kiedy zamiast kuglarzy i gwiazd pop z prawa do wynajęcia przestrzeni na uniwersytecie chcą skorzystać pseudonaukowcy. Nie ma obecnie tygodnia, żebym nie przeczytał o jakimś proteście przeciw wykładowi tego czy owego szarlatana na którymś z uniwersytetów albo w jednym z budynków należących do Polskiej Akademii Nauk. I choć zwykle nobliwe instytucje zarzekają się przy tym, że to tylko wynajem pomieszczeń, gościnny wykład na zaproszenie koła naukowego albo prywatna inicjatywa jednego z pracowników – przekaz, który idzie do publiczności, jest jasny. X., Y. albo Z. (dotyczy to zwłaszcza Z.!) da wykład na uniwersytecie. Jak na uniwersytecie – znaczy naukowy. Jak naukowy – znaczy, że prawda. Jak prawda, to szczepionki powodują autyzm, Ziemia jest płaska, globalne ocieplenie jest dla mięczaków, a Pan Bóg osobiście stworzył człowieka z gliny i na pewno żadnej małpy o pomoc przy tym nie prosił.

Usprawnienie uniwersytetów poprzez ich destabilizację może przynieść korzyści w postaci zmotywowania do pracy kilku leni, którzy bez bata nie są w stanie w pełni rozwinąć swojej kreatywności. Musimy jednak w pełni docenić tę kreatywność i uświadomić sobie, że konieczność rywalizacji o zasoby przyniesie także lawinowy wzrost liczby wydarzeń, które bardzo eufemistycznie określić można jako „paraakademickie”.

A i to jeszcze nie koniec!

Wyższa szkoła homeopatii, lechioznawstwa i płaskiej Ziemi

Mniejsza o okazjonalną walkę Pudzianowskiego w Auditorium Maximum albo pojedyncze wykłady o Wielkiej Lechii w Collegium Maius. Jeżeli pieniądze idą za studentem, a student chce słuchać o płaskiej Ziemi i „,medycynie alternatywnej”, to dlaczego poprzestawać na drobniakach za wynajem sal? Dlaczego trwale nie wpisać pseudonauki w akademickie sylabusy?

Zaczyna się zwykle od drobnych zmian mających „uatrakcyjnić” nierynkowe kierunki. Podpisuję się pod takimi pomysłami oburącz, jeżeli w ramach tego proponuje się mądrą, pogłębioną refleksję nad tym, do czego dziś potrzebna jest taka czy inna dyscyplina, i jak powinno się ją wykładać w sposób ciekawy. Niestety, „urynkowienie” zwykle oznacza wprowadzenie do sylabusa kilku modnych pojęć i zamianę filozofii na „doradztwo życiowe”, psychologii na „techniki wpływu”, a socjologii na „krótki kurs udawania człowieka w towarzystwie”. Wprowadzanie przedmiotów i kierunków studiów, w których nazwach pojawiają się magiczne zaklęcia w rodzaju „innowacyjność”, „kreatywność”, „2.0”, „start-up”, jest klasycznym przykładem modernizacji w stylu kultów cargo. Zróbmy lotnisko z trzciny, patyków i ptasiego łajna, wypowiedzmy magiczną formułę „tu wieża, tu wieża”, a samoloty z bogactwami na pewno do nas przylecą. Co może pójść nie tak?!

Ale cargorynkowe przedmioty kierunki to dopiero początek! W ślad za naiwnie rozumianym nadążaniem za „rynkiem pracy” idą zastępy pseudonaukowców w ścisłym tego słowa znaczeniu, tylko czekające na swoją okazję. Oddaję głos Guyowi Standingowi, autorowi bestselerowego Prekariatu, który wprowadził problem destabilizacji środowiska pracy w samo serce debaty publicznej:

Utowarowienie szkolnictwa wyższego legitymizuje irracjonalność. Akceptuje się każde zajęcia, jeśli tylko występuje na nie zapotrzebowanie, jeśli mogą zostać sprzedane konsumentom gotowym za nie zapłacić.

W Wielkiej Brytanii setki finansowanych z publicznych pieniędzy kursów uniwersyteckich zapewniają akademicki dyplom, chociaż ich tematy są nieakademickie. W roku 2007 the TaxPayers’ Alliance zidentyfikowało 401 takich „niby-kursów”, wliczając w to honorowy stopień licencjata z „przygody z filozofią na świeżym powietrzu”, oferowany przez Kolegium Uniwersyteckie Plymouth St Mark i St John, oraz inny, z „zarządzania stylem życia” na Leeds Metropolian University.

 

Dobrze wiedzie się również medycynie alternatywnej. Richard Tomkins wymienia czterdzieści dwa uniwersytety oferujące czterdzieści osiem kursów z przedmiotów takich jak refleksologia, aromaterapia, akupunktura oraz ziołolecznictwo, włączając w to pięćdziesiąt jeden kursów licencjackich. Odzwierciedlają one „Ociemnienie” [Endarkenment], odejście od racjonalnego myślenia oświeceniowego na rzecz emocjonalnego sposobu myślenia powiązanego z religią i zabobonami. Wobec braku dowodów, orędownicy medycyny alternatywnej cytują świadectwa pacjentów. Istotny jest efekt placebo związany z leczeniem opartym na wierze.

 

Utowarowienie szkolnictwa wyższego legitymizuje irracjonalność. Akceptuje się każde zajęcia, jeśli tylko występuje na nie zapotrzebowanie, jeśli mogą zostać sprzedane konsumentom gotowym za nie zapłacić. Każdy może pójść na „pseudo-zajęcia” dające formalne kwalifikacje, „ponieważ jesteś tego warty”, co znaczy „ponieważ ty lub twoi rodzice mogą zapłacić i dlatego, że jesteśmy tutaj, aby dać ci to, czego chcesz, nie to, co uważamy, że jest naukowo i prawomocnie oparte na wiedzy gromadzonej przez pokolenia”. Zajęcia oraz egzaminy są coraz prostsze, ponieważ maksymalizuje to poziom zdawalności i podtrzymuje motywację studentów do rekrutacji i opłacania coraz większego czesnego.6

Problem z pseudonaukowymi studiami dopiero się w Polsce zaczyna. Nobliwa „Bellona” wydaje dziś w najlepsze książki o prastarych imperiach Lechitów, a w Księgarni Naukowej im. Bolesława Prusa można przebierać w antyszczepionkowych poradnikach. Przedstawiciele tych instytucji pytani, jak to możliwe, odpowiadają jednym, magicznym słowem: rynek. Naszym zadaniem nie jest ocenianie książek, lecz ich oferowanie. Dlaczego urynkowiona akademia miałaby działać inaczej?

Gorszy pieniądz wypiera lepszy

Trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie: niestabilność nie jest efektem ubocznym proponowanej reformy szkolnictwa wyższego, lecz konsekwentnie zastosowaną w niej doktryną zarządzania tzw. kapitałem ludzkim (dawniej: naukowcami, studentami, pracownikami technicznymi). Poczucie nieustannego zagrożenia utratą tego, co już się ma, i konieczność ostrej rywalizacji o nowe zasoby może faktycznie zwiększyć wydajność mierzoną np. liczbą publikacji. Nie ma to, jak dobry deadline. Taki system motywacji prowadzi jednak do sytuacji, w której jedyną moralnością staje się ekonomia. A jeżeli pozwolimy, by (rozumiany metaforycznie czy dosłownie) pieniądz stał się jedyną obowiązującą w akademii walutą, musimy liczyć się z tym, że gorszy pieniądz wypiera lepszy.

Nazywając to zjawisko „ciemną stroną reformy” nawiązuję nie tylko do utartego frazeologizmu (i „Gwiezdnych wojen”). Chodzi także o wspominane przez Standinga zjawisko „ociemnienia” (Endarkenment). To fenomen stanowiący przedziwne odwrócenie oświecenia. Odwrócenie to dokonuje się na jego własnym gruncie i z wykorzystaniem jego narzędzi. Elementem ociemnienia są niesławne „fake newsy”, wykorzystujące najnowsze zdobycze techniki, i związane z nimi triumfy populistów, „alternatywna” medycyna i pseudonauowe bzdury. Wszystkie te zjawiska łączy jedna logika: oświecenie samo stwarza grunt pod krzewienie tego, co ciemne, mroczne, przeciwstawne rozumowi. Tak jest i tym razem: logika rynkowej racjonalizacji posunięta poza pewną granicę przestaje sprzyjać rozumowi, stając się fetyszem, totemem, przedmiotem kultu i dostarczając żyznego podglebia, na którym kiełkować mogą przesąd i ideologia.

Naukowcy gromadzący kapitał w postaci szacunku, uczniów, rozpoznawalności mieli interes w tym, by przestrzegać określonych zasad etycznych. Jasne – nie brakuje wyjątków, czarnych owiec, renegatów… Ale w świecie, w którym główną zasadą etyczną staje się wydajność, nastąpi odwrócenie proporcji! Łatwa, efekciarska i zyskowna pseudonauka stanie zjawiskiem systemowym, a naukowy idealizm – wyjątkiem. Naukowcy pochłonięci bez reszty rywalizacją o pieniądze, granty, sale nie będą mieli żadnej motywacji, żeby nie sięgnąć tam, skąd sypie się więcej dolarów. Bo zawsze znajdzie się ktoś chętny, by dostawić kilka dodatkowych krzeseł.


1Plus ratio quam vis consuetudinis. Reforma nauki i akademii w Ustawie 2.0, red. A. Radwan, Oficyna Allerhanda, Kraków 2017, s. 77. Projekt dostępny na stronie MNiSW: http://www.nauka.gov.pl/g2/oryginal/2017_02/ffcfb5f32477482d40fb1252b34e85bb.pdf

2Tomasz Steifer, Maciej Kassner, Mikołaj Ratajczak, Neoliberalny zamach na naukę, „Krytyka Polityczna”, http://krytykapolityczna.pl/nauka/neoliberalny-zamach-na-nauke/.

3Nigel Thrift, Knowing Capitalism, s. 11.

4http://www.iasc-culture.org/THR/hedgehog_review_2012-Spring.php

5Zygmunt Bauman, Leonidas Donskis, Moral Blindness, Polity, London 2013, s. 132.

6Guy Standing, Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa. Przekład dostępny online: http://www.praktykateoretyczna.pl/guy-standing-kto-wchodzi-w-sklad-prekariatu/

Czytaj dalej