Menu Zamknij

Doping jako zbrodnia przeciw Realnemu. Dlaczego nienawidzimy Lance’a Armstronga?

Lance ArmstrongArmstrong nie jest już symbolem triumfu nad przeciwnikami, nad własną chorobą, nad brakiem nadziei zatruwającej życie milionów chorych… Dziś ucieleśnia przede wszystkim lęk przed tym, że wszystko, w co wierzymy i czemu w oddajemy w służbę nasze emocje, mogłoby się okazać jednym wielkim oszustwem; że otacza nas Matrix, w którym nic nie jest prawdziwe.

Upadek legendy

W serwisach społecznościowych i na forach internetowych furorę robił jakiś czas temu dowcip, w którym pozbawiony sukcesów przeciętniak chwali się:

Całe życie czułem się nieudacznikiem. Niczego w życiu nie dokonałem. Tymczasem dziś rano wstałem z łóżka, przetarłem oczy i okazało się, że mam tyle samo pucharów, co Lance Armstrong!

Schadenfreude. Czytając tego rodzaju opinie można pomyśleć, że w jednej chwili z bohatera Armstrong stał się nikim. To jednak nie oddaje sensu zjawiska społecznego, z którym mamy tu do czynienia. Były kolarz nie stał się nagle kimś anonimowym i pozbawionym wyjątkowości. Skupione wokół niego wartości i zainwestowana w Armstronga wiara milionów fanów na całym świecie nie mogły tak po prostu wyparować. Miłość musiała zmienić się w coś innego – rozgoryczenie, niechęć, wściekłość czy nienawiść.

Fantazja o fikcji

Fantazja o tym, że to lub inne wielkie wydarzenie mogłoby być tylko medialną kreacją, jest silnie obecna we współczesnej kulturze – od niszowych teorii spiskowych po hollywoodzkie superprodukcje. Zbiorowa wyobraźnia chętnie podważa sprawstwo zamachów z 11 września czy fakt lądowania na księżycu. (Do tej teorii spiskowej nawiązuje zresztą jeden z zabawniejszych żartów o bohaterze tego tekstu [i amerykańskim systemie oświaty]: „Armstrong to oszust! Na księżycu pewnie też wcale nie był!”)

Scenariusz „wielkiej inscenizacji” przeniesiony do świata sportu wywołuje poczucie zgrozy. Łatwiej przebolejemy wiadomość, że lądowanie na księżycu było fikcją, niż gigantyczne rozczarowanie, jakie sprawiła afera dopingowa Lance’a Armstronga. Tym razem nie mogę więc (wyjątkowo) zgodzić się z Umberto Eco, który twierdzi, że także w sporcie obraz liczy się dziś bardziej niż rzeczywistość:

Gdyby przez diabelskie machinacje rządu meksykańskiego i senatora Brundage’a, sprzymierzonych z sieciami telewizyjnymi całego świata, olimpiada nie odbyła się, lecz została opowiedziana dzień po dniu, godzina po godzinie za pomocą nieprawdziwych obrazów, w międzynarodowym systemie sportowym nie zmieniłoby się nic a nic ani też dyskutujący o sporcie nie poczuliby się oszukani1.

Czyżby?

Jak pokazuje przykład Armstronga – jest dokładnie przeciwnie! Usunięcie „rzeczywistego” elementu zwycięstwa zmienia wszystko! Kult sportu bazuje na wierze w Realne. Więcej nawet – im bardziej gwiazdy muzyki, filmu czy po prostu gwiazdy gwiazdowania wydają się produktem mediów, tym większe znaczenie zyskuje sport jako bastion prawdziwych, „wymiernych” sukcesów. Dzieje się tak nawet wówczas, jeśli nie mamy „bezpośredniego” dostępu do sportu, a wszelkie nasze informacje o sportowcu czerpiemy jedynie z mediów. Zwycięstwo poprzedza dyskurs sportowy jako pokazywane, a zarazem ukryte. Medialne znaki przesłaniają je, lecz jednocześnie wciąż odwołują się do jego pierwotnej obecności.

I nie musi to wcale oznaczać, że jakieś „rzeczywiste” istnieje. (Tak jak nie oznacza, ze w przypadku aktorów czy piosenkarzy miałoby ono nie istnieć!) Rzecz dotyczy nie faktów, a pragnień. Wiara w sportowych bohaterów odpowiada na jedno z najsilniejszych pragnień każdej jednostki i zbiorowości, jakim jest właśnie pragnienie Realnego. Stanowi ono motor działania naukowców poszukujących składu chemicznego odległych gwiazd i śledczych z IPNu, właściwe jest na równi kultom religijnym i politycznemu zaangażowaniu. By otaczające nas znaki mogły nadawać sens naszemu życiu, musimy wierzyć, że mają one umocowanie w rzeczywistości. Ostatecznie nie chcielibyśmy wierzyć w coś, co jest tylko zmyśleniem, ani też dowiedzieć, że to, w co wierzyliśmy, okazało się jedynie medialną ułudą. Niezależnie od tego, co sportowi celebryci powtarzają w reklamach, chcemy wierzyć, że poza Armstrongiem-celebrytą istnieje też Armstrong-zwycięzca, że – wbrew słynnemu sloganowi wypowiadanemu przez Andre Agassiego – image is not everything

Zbrodnie w świecie sportu

Dlatego właśnie najgorszą zbrodnią w świecie sportu okazuje się to, co podważa „rzeczywisty” charakter rywalizacji i zwycięstwa, godząc w ten sposób w nasze Pragnienie Realnego. Czymś takim był na przykład gigantyczny skandal korupcyjny, pokazujący że spora część polskiej piłki nożnej była jedynie wyreżyserowanym spektaklem. Taki też charakter ma każde udowodnione oskarżenie o doping.

Można więc powiedzieć, że w świecie sportu niemal wszystkie grzechy są wybaczalne. Dennis Rodman przeklina i wdaje się w bójki, a w dodatku lubi publicznie przebierać się w damskie ubrania. Wszystko to jednak niewiele w porównaniu z gwiazdorem futbolu amerykańskiego, O.J. Simpsonem, który ma na koncie popularne wśród sportowców unikanie podatków, napady z bronią w ręku, a wiele wskazuje na to, że mógł nawet posunąć się do morderstwa (jak twierdzi większość Amerykanów, sąd cywilny, lecz nie sąd karny, który gwiazdora uniewinnił). Długa lista przewinień nie podważyła wielkości obydwu kontrowersyjnych gwiazdorów, gdyż wciąż miała ona swe źródło w „Realnym” zwycięstwie. W świecie sportu prawdziwie niewybaczalnym jest tylko grzech przeciw samej istocie sportu.

Dlatego właśnie wszyscy nienawidzimy Armstronga.

Od upadku legendy do legendy upadku

Na przykładzie Lance’a Armstronga możemy prześledzić, w jaki sposób upadek legendy staje się legendą upadku. Kolarz nie tyle zniknął z panteonu celebrytów, ile stał się symbolem kryzysu zaufania i runięcia ostatnich bastionów rzeczywistości, w której istnienie bardzo chcielibyśmy wierzyć.

Dyskwalifikacja nie tylko wsteczna, lecz i dożywotnia sprawiła, że Armstrong definitywnie zniknął ze sportowej sceny. Nie ma już nawet szansy, by odkupić swe winy „czystym” zwycięstwem. Mimo specyficznej kary zapomnienia (damnatio memoriae), na jakie skazała go Międzynarodowa Unia Kolarska, Lance Armstrong pozostaje wszechobecny: od telenoweli kolejnych procesów i publicznych spowiedzi po demaskatorskie książki, od serialu animowanego po internetowe dowcipy. Jego medialna obecność nie tylko nie zniknęła po odcięciu od źródła, jakim były sportowe zwycięstwa, lecz wręcz uległa zwiększeniu (co potwierdzają statystyki internetowego zainteresowania jego postacią).

Skala kulturowej recepcji tej nowej opowieści o Armstrongu sugeruje, że współczesny „mit upadku” jest nam równie potrzebny, co „mit epickiego zwycięstwa”. Armstrong nie jest dłużej symbolem triumfu nad przeciwnikami, nad własną chorobą, nad brakiem nadziei zatruwającej życie milionów chorych… Dziś ucieleśnia przede wszystkim lęk przed tym, że wszystko, w co wierzymy i czemu w oddajemy w służbę nasze emocje, mogłoby się okazać jednym wielkim spektaklem i oszustwem, że faktycznie żyjemy w świecie, jaki opisywał Jean Baudrillard, że otacza nas Matrix, w którym nic nie jest prawdziwe.

Studia nad antycelebrytami

Jako antybohater Wielkiego Oszustwa Armstrong pełni więc równie istotną kulturową rolę jak ta, którą spełniał jako sportowy heros, tyle że zamiast pragnień i nadziei symbolizuje teraz obecne w zbiorowej wyobraźni lęki. Jego przykład pokazuje, że być może warto z kulturoznawczego punktu widzenia zająć się nie tylko funkcjonowaniem superbohaterów zbiorowej wyobraźni, ale i jej superłotrów. Pora więc na rzetelne studia nad antycelebrytami!

Wielu celebrytów jest nie tylko znanych, ale również nienawidzonych (choćby za to, że są znani). Antycelebryci byliby szczególnym typem ludzi, którzy są „znani z tego, że są nienawidzeni”. W ich elitarnym klubie z polskich gwiazd znalazłaby się Mama Małej Madzi tuż obok Mariusza P. (znanego również jako „Bursztynowy Chłopiec” z Ambergold). Ze sportowców na liście zagościł ostatnio Oscar Pistorius, a na rodzimym gruncie zbiorowym antycelebrytą staje się okresowo reprezentacja w piłce nożnej. W USA niezłe szanse na dołączenie do klubu miał Tiger Woods, lecz wydaje się, że – podobnie jak wcześniej chociażby Dennis Rodman – skutecznie przekuł skandale na wehikuł medialnej obecności. Jeśli, oczywiście, nie okaże się ostatecznie tygrysem na dopingu!

Post scriptum

I jeszcze słowo podsumowania z nieco innego punktu widzenia. W całym tym zamieszaniu praktycznie zniknęło inne, całkiem rzeczywiste zwycięstwo amerykańskiego kolarza. Armstrong niezwykle dosłownie wypełnił misję, o której przeczytać możemy w jego autobiografii: „moim prawdziwym powołaniem nie jest ściganie się na rowerze, a raczej przekonywanie ludzi, że raka można pokonać”.

Faktycznie dawał ludziom siłę (i pieniądze) do walki z rakiem. Ile osób tylko dzięki niemu pokonało chorobę? Na tak postawione pytanie zapewne nie da się odpowiedzieć. Choćby nawet był to jeden fan, choćby nawet nikt – a jedyną zasługą Armstronga okazałoby się dostarczanie ludziom na całym świecie nadziei – czy to jednak nie jest epicko dużo?

Wyobraźmy sobie teraz antropologa z Marsa, który przybywa na Ziemię zainteresowany przedstawioną tu legendą upadku:

A więc ten człowiek pokonał śmiertelną chorobę? A potem zebrał miliony dolarów na walkę z rakiem? I zgromadził rzesze sympatyków, wspólnie z którymi dodawał chorym otuchy?

I teraz wszyscy nienawidzą go, bo okazało się, że przy tym wszystkim oszukiwał, ścigając się na rowerze?

Wy, Ziemianie, naprawdę jesteście dziwni…

1Umberto Eco, Sportowa gadanina [w:] tegoż, Podziemni bogowie, przeł. J. Ugniewska, P. Salwa, Warszawa 2007, s. 219. Por. także tekst Mundial i jego uroczystości, ss. 223-229 tegoż tomu.

Czytaj dalej