Historia, którą chciałbym wam dziś opowiedzieć, to próba zrozumienia, skąd się wzięło uczucie, którego doznajemy, patrząc na to zdjęcie:
Choć ta konkretna fotografia pochodzi z USA, to każdy, kto dorastał w Polsce lat 80-tych i 90-tych, ma pewnie w swojej kolekcji dziesiątki podobnych. Gdy czasem wpadną nam w ręce podczas porządkowania starych szpargałów, oglądamy je z mieszanką zażenowania, lęku i litości. Nieudane zabawki są jednocześnie smutne i przerażające. Ale na zdjęciach z dzieciństwa wyglądamy, jakbyśmy w ogóle tego nie dostrzegali!
Kiedy właściwie zaczęliśmy zauważać, że niektóre zabawki są gorsze?
Kraina nieudanych zabawek
Zastanawialiście się, co stało się ze wszystkimi waszymi rysunkami Spidermana, Sokoła Milenium i Simby, które wyrzuciliście na śmietnik, kiedy pewnego dnia obudziliście się odrobinę bardziej dorośli i odkryliście, że tak naprawdę wcale nie umiecie rysować?
Odkąd dowiedziałem się o upadłym parku rozrywki w Chenzhuang lubię myśleć, że to jest właśnie miejsce, gdzie nasze rysunki z dzieciństwa trafiają po śmierci. Dotyczy to także ilustracji, które na usilne prośby wykonali dla nas rodzice, oraz tych zdobiących ściany przedszkoli i szpitali dziecięcych. W szczególności zaś z całą pewnością dotyczy to Żółwia Ninja, którego Tata ulepił dla mnie z modeliny. Raphael nigdy nie dołączył do wykonanych tą samą technologią dinozaura i statku kosmicznego, bo czechosłowacki(?) produkt o budzącej zaufanie nazwie „Modeline” okazał się zwyczajną plasteliną i kreskówkowy przedmiot marzeń w piekarniku zamienił się w kałużę brudnozielonego szlamu.
Ale Kraina nieudanych zabawek to nie tylko muzeum dziecięcej naiwności i pełnej dobrych chęci zaradności rodziców. To miejsce, gdzie na bramce naprawdę nie ma selekcji. Nikt nie pyta, czy jesteś uroczy albo legalny, czy zrodziła cię potrzeba serca, czy niecna chęć zysku. W otwartych wrotach Koślawa Myszka Miki czeka, by przygarnąć wszystkie okropne zabawki, które kiedyś kochaliśmy, lecz pewnego dnia z zażenowaniem odepchnęliśmy, zrozumiawszy, co to znaczy „podróbka”. Tutaj swoje miejsce znajdą nawet te postaci, których nikt nigdy nie pokochał. Figury tak straszne, że nawet w dzieciństwie śmieszyły nas albo napełniały tą dziwną mieszanką strachu i odrazy, którą młodzież internetowa opisuje chętnie prasłowiańskim przymiotnikiem „creepy”.
W Chenzhuang, zapomnianym przez ludzi i korporacje, wszystkie nieudane zabawki dostają drugie życie. Spotworniałe smurfy, klapniętouche Króliki Buggsy i podrabiani Batmani czekają tam cierpliwie, aż odzyskamy dzieciństwo i będziemy gotowi na ich powrót.
Jak przestaliśmy kochać nieudane zabawki
Jak to się stało, że przestaliśmy kochać nieudane zabawki? W którym momencie to nastąpiło?
Dzieciństwo to czas, gdy uczymy się świata. Trudno o większy banał, prawda? Ale jak często właściwie zastanawiamy się, co to tak naprawdę znaczy? Jak to „uczenie się świata” różni się w punktach globu rozdzielonych tysiącami kilometrów albo tysiącami dolarów? Jak zmieniało się w kolejnych stuleciach czy nawet między pokoleniami?
Jednym z przełomowych momentów, który przekonał mnie, żeby przyjrzeć się markom i franczyzom jako nośnikom współczesnych mitologii (o tym będzie nowa książka, do której szkic rozdziału właśnie czytasz), była pochwała, jaką pod adresem mojej żony wygłosił nasz syn, Adaś (wówczas lat 2,5).
– Mamo, jaką masz piękną spódniczkę z Elsą.
Jeżeli masz w swoim otoczeniu dzieci młodsze niż 12-13 lat (zwłaszcza dziewczynki), to postać Elsy raczej nie jest ci obca. Dla wszystkich pozostałych: to dysponująca magicznymi mocami bohaterka Krainy lodu – jednej z ostatnich superprodukcji Disneya i niepodzielna władczyni serc dziewczynek na całym świecie. Sęk w tym, że Adam nigdy nie oglądał Krainy lodu. Zapytany, czy wie, kim jest Elsa, przyznał, że nie. Nie wiedział nawet, że to osoba. Po prostu w przedszkolu tak wiele razy słyszał wypowiadane z zachwytem słowa „spódniczka z Elsą”, że zestawienie to stało się dla niego synonimem największego komplementu, jakim można uraczyć dziewczynę.
To zdarzenie (i dziesiątki podobnych) uświadomiło mi, w jak dużym stopniu wyobraźnię naszych dzieci (naszą zresztą też…) zaludniają dziś franczyzy kulturowe, marki i postaci chronione prawami autorskimi. Już dla dwulatka zastrzeżone znaki towarowe okazują się niezwykle ważnym narzędziem budowania tożsamości i oceniania świata.
Dzieciństwo jako „uczenie się świata” oznacza więc uczenie się tego, które franczyzy, postacie i marki są fajne, które niefajne. Które są dla dziewczyn, które dla chłopaków (gender!). Z czasem także: które dla „nas”, a które dla „dresiarzy”, „Januszy”, „jajogłowców”, „snobów”, a w społeczeństwach bardziej zróżnicowanych etnicznie i kulturowo: które są „białe”, które „czarne”, a które „latynoskie” i tak dalej…
Dzieciństwo jest także stopniowym procesem uświadamiania sobie własnej niemocy. Od rzeczy zrobionych, wymyślonych, narysowanych, uczymy się woleć te kupione. Najlepiej, oczywiście, oryginalne, odpowiednio ometkowane, naznaczone błogosławieństwem franczyzy… W setkach czy tysiącach drobnych, codziennych interakcji uczymy się kochać towary, wstydzić się podróbek, wyśmiewać samoróbki.
Magda Szcześniak i Olga Drenda pokazują, że okres transformacji był pod tym względem czymś w rodzaju zbiorowego dzieciństwa, kiedy całe społeczeństwo w przyspieszonym tempie uczyło się pożądać marek i gardzić tym, co niemarkowe. Może po części stąd wynika nostalgiczna siła czasu przełomu? (Choć może magia jest tylko iluzją wynikającą z faktu, ż było właśnie NASZE dzieciństwo…?)
Kopalnia złota w Stumilowym Lesie
Myszka Miki – ta prawdziwa, ładna – budzi oczywiście mnóstwo pozytywnych skojarzeń. W tej opowieści wciela się jednak w rolę czarnego charakteru. (Znów podkreślmy: to tylko jedna z bardzo wielu równorzędnych historii, którymi opowiedzieć można nowoczesny kapitalizm!) Podobnie jak w serialu South Park Myszka Miki jawi się w historii wykluczonych zabawek jako bezwzględny gangster, spekulujący prawami autorskimi.
To Miki Łowca Podróbek. Bezwzględny tropiciel przedmiotów, które podszywają się pod prawdziwe zabawki chronione prawami autorskimi. Skazuje je na zniszczenie, spalenie, wieczne zapomnienie, w najlepszym wypadku na wyszydzenie, bo Miki działa na wielu frontach. Tropi, pozywa, rujnuje, ale nieobce mu są też tajniki soft power. Bawiąc i ucząc wpaja hierarchię wartości, w ramach której to, co koślawe, samorodne, wyłączone z obiegu towarowego uznawane jest za gorsze.
Żeby zrozumieć to wcielenie Mikiego trzeba zmienić myślenie o samym koncernie Disneya, który nie jest dziś producentem filmów, lecz przede wszystkim posiadaczem praw autorskich. Rozrywkowy gigant regularnie powiększa swoją kolekcję. Do Mikiego, Kubusia Puchatka czy komiksowych bohaterów Marvela dołączyła niedawno Galaktyka Gwiezdnych Wojen. Filmy wciąż są, oczywiście, ważne, prawdziwe zyski firma czerpie jednak z udzielania licencji na produkcję zabawek, gadżetów, ubrań, gier komputerowych – słowem wszystkiego, co tylko można wzbogacić franczyzową tożsamością, ozdobić logiem czy wizerunkiem ukochanego bohatera. To genialna strategia, która przynosi firmie wielomiliardowe zyski. Wejdźcie tylko do pierwszego lepszego sklepu dziecięcego i zobaczcie, jaka część przedmiotów jest „ofranczyzowana”! Miał zatem rację Wojciech Orliński pisząc o „kopalni złota w Stumilowym Lesie”1.
Skoro jednak kluczowym kapitałem Disneya stały się nie filmy ani jakiekolwiek materialne towary, lecz same prawa autorskie, ich rygorystyczne egzekwowanie decyduje o być lub nie być korporacji. Od początku lat dziewięćdziesiątych Disney stał się więc znany jako bezwzględny tropiciel podróbek. Ścigano, wytaczano procesy. Pamiętacie jeszcze Shreka? Nim sam stał się potężną franczyzą, był opowieścią właśnie o tym. Zakompleksiony Lord Farquaad zamykający w klatkach wszystkie bajki to jeden z kilku zawartych w filmie prztyczków w nos Prawdziwej Myszki Miki.
Ważnym elementem antypodróbkowej kampanii było, oczywiście, „cywilizowanie rynków” wchodzących dopiero w orbitę globalnego kapitalizmu. Polska jest tutaj niezłym przykładem. Przed rokiem 1989 Myszki Miki często wykonywano chałupniczo, z tandetnego plastiku, poza jakąkolwiek kontrolą Disneya i – co oczywiste – nie odpalając firmie ani grosza z czerpanych z tego procederu zysków. Okres bezpośrednio po transformacji to zatem pora wielkiego polowania na nielegalne Puchatki – trudny, smutny czas dla Koślawej Myszki Miki i jej przyjaciół.
Oczywiście opowiadana tu historia nie dotyczy jedynie Disneya. Magda Szcześniak w swojej książce przywołuje na przykład historię tropicieli z Hanna-Barbera, którzy „rozpoczęli – niczym Gargamel – polowanie na smurfy, wytwarzane i reprodukowane w milionach egzemplarzy (oczywiście bez licencji) w wielu warsztatach w całym kraju.)”2
Warto także zaznaczyć, że jak to mawiają, nosił Miś razy kilka, a miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Disney przez wiele lat procesował się ze spadkobiercami agenta literackiego Stephena Slesingera, który prawa do Puchatka kupił wiele lat temu wprost od autora, a następnie udzielił licencji Disneyowi. Kancelaria Slesingera żądała od koncernu wielomiliardowych odszkodowań za niezgodne z umową eksploatowanie wizerunku misia.
Pod koniec lad 1990-tych blady strach padł na samą Prawdziwą Myszkę Miki. Już wkrótce bowiem najbardziej dochodowy gryzoń świata miał trafić do domeny publicznej – według obowiązujących regulacji prawa autorskie do wizerunku Mikiego wygasały 1 stycznia 2004 r. Na szczęście Diensyowi z pomocą przyszedł Senat USA, w roku 1998 uchwalając Copyright Term Extension Act znany lepiej pod nazwą… Mickey Mouse Protection Act. Prawa autorskie zostały przedłużone o kolejne dwie dekady. Prawnicy Disneya mogli odetchnąć z ulgą.
Dlaczego Miki przeszedł na ciemną stronę?
Kiedy próbuję lepiej zrozumieć Prawdziwą Myszkę Miki (a zawsze warto zrozumieć tych, z którymi chce się walczyć) myślę sobie, że za jej bezwzględnością kryje się próba wyparcia własnej przeszłości. Przyjrzyjcie się tylko najstarszym filmom z Mikim… Czy na dzisiejsze standardy nie wydaje się jakiś taki… koślawy? Do tego dochodzi jeszcze spór o prawa autorskie do postaci. (Co to by było, gdyby okazało się, że Walt Disney wcale nie jest ojcem Mikiego…?!)
W tym kontekście warto też zauważyć, że potęga Disneya zbudowana jest w znacznej mierze na umiejętnym wykorzystaniu dzieł, które trafiły do domeny publicznej. Przykładem może być chociażby „Księga Dżungli”, którą Disney zekranizował zaledwie 30 lat po śmierci Kiplinga. Jak zauważa Jędrzej Wołchowski – gdyby wtedy obowiązywał Mickey Mouse Protection Act, na taką gratkę trzeba by czekać jeszcze długo. Prawa do książki wygasłyby bowiem dopiero w 2007 roku, czyli cztery dekady po premierze Disneyowskiej adaptacji3 .
A w ogóle to wszystkie największe korporacje zaczynały jako samoróbki. A wiele z nich zapewne wręcz jako podróbki. Za każdym franczyzowym imperium kryje się wstydliwa przeszłość amatorszczyzny. Ktoś kiedyś usmażył pierwszego hamburgera McDonald’s, ktoś uwarzył pierwszą butelkę Coca-coli, ktoś w garażu skręcił pradziadka dzisiejszych MacBooków. Może więc Prawdziwa Myszka Miki wstydzi się przeszłości, w której jeszcze nie rozdzielił się ze swą Koślawą bliźniaczką?
Powrót Koślawej Myszki
Dlatego, choć nieudane zabawki przywodzą na myśl smutek i szaleństwo, to uczucia te leżą nie po ich stronie, lecz po naszej! Są w oku patrzącego. Samoróbki, a nawet podróbki są ostoją kreatywności. Niezbędne są także w świecie zdominowanym przez rygorystycznie przestrzegane prawa autorskie. Dziecięce rysunki i fikcja fanowska służą wszak oswajaniu wielkich franczyz, są aktem ich najgłębszej internalizacji, zamiany w coś osobistego.
Koślawe samoróbki oznaczają wzięcie spraw w swoje ręce. W świecie rządzonym przez niezrozumiałe dla jednostek systemy i mechanizmy pozwalają odzyskać poczucie sprawczości, a czasem nawet iluzję wszechmocy tak charakterystyczną dla dzieciństwa. Z pewnego punktu widzenia za każdą podróbką kryje się więc marzenie.
Każda podróbka jest też (potencjalnie) miną podłożoną pod system. Jak zauważa Magda Szcześniak:
Podróbka, kierując zysk nie ku „właścicielowi” zewnętrznej postaci towaru, czyli „właścicielowi” marki, lecz wyłącznie ku sprzedającemu i wytwarzającemu, sprawia, że przerwany zostaje obieg kapitalistycznej wymiany.4
Jasne, że podróbki i samoróbki tracą wiele z pierwotnego wdzięku, kiedy wchodzą w obieg towarowy, próbują nas naciągnąć, oszukać… To kolejna bolesna lekcja transformacji i globalizacji, kiedy to, jak pisze Olga Drenda, „[s]zkoła koślawych Myszek Miki rodem z ogródka działkowego przenosi się do sfery druku, tracąc przy okazji cały majsterkowiczowski wdzięk.”5
Koślawa Myszka Miki jest zatem nieodzownym rewersem Prawdziwego Mikiego. Jego cieniem, animą, brakującą drugą połową. Samoróbki i podróbki przechowują ducha kreatywności, bez którego nie byłoby kapitalizmu, praw autorskich, franczyz, marek i logotypów. Bez myszki Koślawej nie byłoby tej Prawdziwej, pięknej, godnej podziwu. Dlatego jeżeli Kraina nieudanych zabawek nie istnieje, trzeba ją czym prędzej wymyślić.
Może zresztą nieudane zabawki wcale nie czekają tam na szansę powrotu, lecz na dzień, w którym to my gotowi będziemy do nich dołączyć? Mądre mądrością odrzuconej brzydoty czekają, aż Myszka Miki pojedna się ze swoją wewnętrzną podróbką. Mury Disneylandu upadną pod ciężarem własnych ambicji, a na jego gruzach zazieleni się ryż.
Epilog
Wbrew pozorom, to nie była to opowieść o tym, że prawa autorskie są złe, twórcom za ich ciężką pracę nie należy się wynagrodzenie, a w ogóle to wszystko powinno być za darmo. Sam czuję się trochę twórcą i na pewno byłoby mi przykro, gdyby ktoś kradł moje teksty i podpisywał je własnym nazwiskiem. Nie twierdzę także, że kapitalizm jest zły i trzeba go zastąpić jakimś innym, lepszym systemem. (Choć staram się pokazać, że z pewnego punktu widzenia kapitalizm okazuje się więzieniem dla wyobraźni, a Prawdziwy Miki – wlazłszy na naprawdę wysokie drzewo – podcina gałąź, na której siedzi.)
Fantazja o Krainie nieudanych zabawek to tylko próba opowiedzenia najnowszej historii kapitalizmu z punktu widzenia wykluczonych wyobrażeń, w tym przypadku ucieleśnianych przez „nieudane” zabawki. Jest to o tyle ważne, że za wykluczonymi zabawkami (wykluczonymi wyobrażeniami) zwykle kryją się wykluczeni ludzie. Czasem w sposób bardzo oczywisty, jak w przypadku dzieci ze slumsów odtwarzających znane z billboardów Disneyowskie Auta z puszek i odpadów, a czasem w sposób bardzo, bardzo skomplikowany – kiedy na przykład afrykańscy imigranci w wielkich europejskich miastach sprzedają produkowane masowo w Azji podróbki luksusowych towarów naiwnym turystom z Ameryki.
Podobało się?
Przeczytaj także pierwszą część piracko-podróbkowej sagi poświęconą trzem chińskim „disneylandom”.
1 Wojciech Orliński, Prawo Myszki Miki, „Gazeta Wyborcza”, 19 grudnia 2012.
2Jerzy Baczyński, Smurfy w krzakach, „Polityka” 1989 nr 13 (Cyt. za: Magda Szcześniak, Normy widzialności, s. 80)
3Jędrzej Wołchowski, Ochrona praw autorskich od lat jest systematycznie wydłużana, „Obserwator Finansowy”, https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/ochrona-praw-autorskich-od-lat-jest-systematycznie-wydluzana/
4Magda Szcześniak, dz. cyt., s. 68.
5Olga Drenda, Duchologia polska, s. 102.