Zachęcony opiniami znajomych (i nieznajomych) pisałem całą noc, odwołałem spotkanie z Donaldem Trumpem i wieczór autorski w Sali Kongresowej. A wszystko, żeby zrobić krótkie okienko czasowe i obejrzeć Łotra 1.
I czuję się oszukany. Bardzo. Nie chodzi o to, że Moc nie była silna w tym filmie. Ten film po prostu był słaby.
O czym to jest?
Jak słusznie zauważa w swojej recenzji Katarzyna Wężyk cały film jest tylko rozwinięciem dwóch zdań narracji otwierającej „Nową nadzieję”: „Statki kosmiczne Rebelii, atakując z ukrytej bazy, odniosły pierwsze zwycięstwo nad złym Galaktycznym Imperium. Podczas bitwy szpiedzy Rebelii ukradli sekretne plany ostatecznej broni Imperium, Gwiazdy Śmierci”. „Teraz przez dwie i pół godziny dowiadujemy się, jak do tego doszło.”
Tyle, że niestety okazuje się, że za tym nie ma żadnej ciekawej historii! Z filmu nie wynika absolutnie nic poza tym, co wiedzieliśmy już z napisów otwierających „Nową nadzieję”. Pojechali, zobaczyli, zdobyli.
A że zginęli na koniec? No pewnie, że zginęli. Inaczej pytalibyśmy, gdzie się zaszyli na całą Trylogię. (Pewnie tym samym miejscu, gdzie Jar Jar został zesłany po prequelach i gdzie po bezkresnych morzach od 3 sezonu GOT wiosłuje sobie Gendry)
W tym starym brak nowego…
A wystarczyłoby coś zmienić. Wszak tak jak zmiana nabiera sensu dopiero na tle stałości, tak stałość daje się zauważyć i docenić wyłącznie w sąsiedztwie zmiany! Łotr 1 zapowiadał się na gatunkowy cross-over. Spodziewałem się filmu szpiegowskiego czy wojennego w realiach Star Wars. Tymczasem dostałem Star Wars (bo to już gatunek!) w realiach Star Wars. Czyli film opowiadający o dołączeniu bohatera do świata przygody, w którym ostateczny konflikt rozgrywa się na raz poprzez operację lądową i walkę „w niebiosach” itp. itd.
A można było np. wprowadzić mniej jednoznaczne postaci. Może motyw podwójnego agenta po jednej lub drugiej stronie? A co gdyby np. to ten paskudny „dyrektor” okazał się ostatecznie kretem rebelii mózgiem całego sabotażu, działając ramię w ramię ze swym kolegą – ojcem bohaterki (albo i przeciw niemu…)? Gdyby w ogóle był jakikolwiek zwrot akcji, suspens, niespodzianka, prawdziwa przeszkoda…
Pod słońcami Galaktyki nie wydarzyło się w ciągu tych dwóch godzin nic nowego. Nawet robot K-2SO, jedyna nadzieja Rebelii w walce z Imperatorem Patosem, powiela wyeksploatowany już w SF motyw marudzącego/depresyjnego/zgryźliwego robota (vide Marvin z Autostopem przez galaktykę…).
Łotr jest równie odtwórczy jak Przebudzenie Mocy, ale w swej odtwórczości znacznie mniej twórczy. J.J. Abrams był jednak złomiarzem genialnym, tu mieliśmy wyłącznie pokaz dobrych chęci. I sporo dość taniego eksploatowania nostalgii…
Coś dobrego?
Imperium ma swój rozpoznawalny styl architektoniczny, równie charakterystyczny i bogaty jak starożytny Egipt, Grecja czy Rzym
O zmarłych nie wypada mówić tak źle, więc skoro już wszyscy bohaterowie „Łotra” zginęli, żeby dostarczyć mi kolejnej historii z uniwersum Gwiezdnych wojen, winien im jestem przynajmniej kilka zdań o pozytywach.
Dzięki „Łotrowi” z pewnością lepiej zrozumiałem uniwersum. Nie z powodu opowiedzianej historii albo przedstawionych światów (o, planeta-plaża, tego jeszcze nie było…), ale z powodu narzędzi, jakimi tę historię i te światy ukazywano.
Po seansie ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że Star Wars to przede wszystkim bardzo wyraźna estetyka. Złożona z dźwięków, oświetlenia, materiałów, kostiumów, sposobów mówienia, grania, filmowania. Wszystko to w Łotrze oddano perfekcyjnie. Zwłaszcza warstwa dźwiękowa była rewelacyjna. Nie mówię o muzyce, ale o syrenach, dźwiękach blasterów, otwieranych drzwi, kroczących droidów.
To samo można powiedzieć o scenografii. Imperium ma swój rozpoznawalny styl architektoniczny, równie charakterystyczny i bogaty jak starożytny Egipt, Grecja czy Rzym. Od drzwi, przełączników, designu paneli kontrolnych, przez umiłowanie do zawrotnie głębokich szybów, aż po wygląd całych budynków, pojazdów i stacji kosmicznych. Ta estetyka jest tak spójna i wiarygodna, że nie sposób uwierzyć, że jest tylko wytworem wyobraźni.
I to prowadzi nas do ostatecznego zdemaskowania, czym właściwie jest „Łotr 1”.
Coś nowego?
Imperium Galaktyczne zostało np. na zawsze uwięzione w estetyce, w ramach której wyobrażaliśmy sobie „nowoczesność” pod koniec lat siedemdziesiątych
Przy całej swojej odtwórczości „Łotr 1” to ważny film. Wedle mojej wiedzy jest to pierwszy film w całkiem nowym gatunku. Fantastyczny film historyczny w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Łotr 1 przenosi nas bowiem w dokładnie określoną epokę w dziejach fikcyjnego świata („czasy tuż przed Nową nadzieją”). Uniwersum Star Wars okazało się jednak tak doskonale zmyślone, że można na nim przeprowadzić operację analogiczną do filmów płaszcza i szpady czy westernów. To jest osiągnięcie. Być może będzie to ważny precedens, który otworzy puszkę Pandory/wiele nowych, fascynujących ścieżek (zarobku). Wspomina się już np. o możliwości nakręcenia serialu spin-offu Gry o Tron, który miałby miejsce w trakcie rebelii Roberta Baretheona. Czemu nie?
Warto także zauważyć, że ta historyczność ma wymiar podwójny. Dla zachowania spójności Imperium Galaktyczne zostało np. na zawsze uwięzione w estetyce, w ramach której wyobrażaliśmy sobie „nowoczesność” pod koniec lat siedemdziesiątych. Czy zwróciliście uwagę na ekrany sterownicze Gwiazdy śmierci? Albo na wyświetlacz, na którym ukazały się plany? To maksimum „ekranowej” nowoczesności, na jaką stać było kino prawie cztery dekady temu. W uniwersum Star Wars nigdy nie pojawiły się wyświetlacze dotykowe, telefony komórkowe, tablety…
Bohaterowie Rebelii, choć wchodzą w nadprzestzreń i rozmawiają z droidami, już zawsze skazani będą na gadanie przez toporne komunikatory, wpinanie się do sieci za pomocą gniazdek i (zbyt krótkich) przewodów oraz przenoszenie danych na dyskietkach. WIFI i przechowywanie planów stacji bojowych w chmurze nigdy nie zostaną wynalezione… W świecie Wiki Leaks wizja „przecieku” prezentowana w „Łotrze” nie może się wydawać wiarygodna…
W tym sensie „Łotr 1” przenosi nas nie tylko w czasy „tuż przed Nową nadzieją”, ale także w czasy kręcenia tego filmu. Czyli do szczęśliwych dni, gdy świat był prostszy, nie było Snapchata i wkrótce polecieć mieliśmy na Marsa. Retro fantastyka w najlepszym wydaniu.