Nie znam jego imienia, choć możliwe, że miał je napisane na identyfikatorze. Na pewno bym zapamiętał albo zapisał, gdybym już wtedy wiedział, że ta kawa jest taka ważna. Ale nie wiedziałem. Olśnienie przyszło znacznie później, w rozmowie z sympatycznym dziennikarzem z „Polityki” – facetem mniej więcej w moim wieku. Czyli takim, z którym można sobie po prostu pogadać o różnych rzeczach. Na przykład o kawie.
Tamten z identyfikatorem był znacznie starszy – mógł mieć z siedemdziesiąt lat. Ale trzymał się świetnie – wyprostowany, uśmiechnięty, chciałoby się powiedzieć: dziarski. Na marynarce (a może to był taki ciemny sweter?) miał, jeśli dobrze pamiętam, napis „ochrona” i logo firmy – pewnie z orłem, skorpionem czy jakimś innym dumnym i groźnym zwierzęciem, którego zapisanym w genach przeznaczeniem jest czuwać, bronić i odstraszać wrogów.
Przyszedłem za wcześnie i musiałem chwilę poczekać. Głupio było tak milczeć, więc zagadnąłem go o tę kawę. A konkretnie o spodek. Szklany spodek z takimi charakterystycznymi prążkami, jakby promieniami od spodu. Na pewno kojarzycie, bo każdy miał takie spodki w domu. I właśnie o tym powiedziałem. Coś w rodzaju: „o, pamiętam te spodki – też takie mieliśmy!”. Starszy pan nic nie odpowiedział. Schował szklankę pod kontuar takim jakimś dziwnym, wstydliwym gestem, którego wtedy w ogóle nie zrozumiałem. Może nie wolno mu było pić kawy „na posterunku” i w godzinach pracy? Może moja uwaga przypomniała mu coś przykrego? Ale możliwe też, że chodzi o jakąś bardziej uniwersalną opowieść, którą jako semiotyk kultury mogłem już wtedy odczytać. Ale ją przegapiłem.
Zaraz potem zeszła do holu jedna z pracowniczek. Przeprosiła za spóźnienie (niepotrzebnie – w końcu to ja byłem za wcześnie) i od razu zaproponowała mi kawę. Kiedy znikaliśmy na szczycie schodów w drodze ciśnieniowego ekspresu, nie odwróciłem się do starszego pana. Zdążyłem już o nim zapomnieć.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta kawa jest taka ważna. Nie domyślałem się nawet, że może opowiadać jakąś fascynującą historię. Inaczej na pewno zwróciłbym uwagę na imię portiera.
Pokolenia, czyli dlaczego młodzi chcą czegoś zupełnie innego od tego, co chcieliby starsi
W opublikowanej w roku 1991 książce Generations. The History of America’s Future, 1584 to 2069 Strauss i Howe opisali historię Ameryki jako wielobarwny korowód następujących po sobie pokoleń. Autorzy pokazują, że każde pokolenie ukształtowane zostało przez kilka czynników: dramatyczne wydarzenia przypadające na okres młodości, sprzeciw czy wręcz bunt wobec systemu wartości wyznawanego przez rodziców oraz miejsce w ponadpokoleniowych cyklach kryzysów, odbudowy, wzrastania i rozpadu.
Trzeba przyznać, że to zgrabna opowieść. Strauss i Howe szybko zorientowali się jednak, że wcale nie w wyjaśnianiu przeszłości drzemie prawdziwy potencjał ich teorii. Tak naprawdę czytelników Generations zafascynowała propozycja języka opisu kolejnych pokoleń jako spójnych grup społecznych o wyraźnie określonych poglądach i preferencjach. Główne przesłanie teorii pokoleń sprowadza się zatem do znanej maksymy owego starego, mądrego rabina, który stwierdził, że „młodzi chcą czegoś zupełnie innego od tego, co chcieliby starsi”.
W jakimś sensie Strauss i Howe spełnili więc odwieczny sen rodziców pragnących zrozumieć własne dzieci. W wersji rynkowej: rodziców pragnących skutecznie sprzedawać dzieciom towary.
Przy kawie można to zrobić lepiej!
Tak naprawdę to właśnie te przedmioty, zachowania czy doświadczenia pozwalają nam w ogóle wyodrębnić i odróżnić te tak zwane „pokolenia”!
Doceniam zarówno elegancję przedstawionego w Generations modelu, jak i marketingowe zdolności jego autorów. Pozostaję jednak dość sceptyczny wobec tak ujętej teorii pokoleń. Zwłaszcza, kiedy stosuje się ją na naszym, polskim gruncie.
Czy sztywno wyznaczając pokoleniowe ramy, a następnie dopasowując do nich określone gusta, wartości i zachowania, nie stawiamy czasem wozu przed koniem? Od czasu publikacji Generations spece od marketingu, dziennikarze i telewizyjni eksperci z niesłabnącym entuzjazmem odkrywają, że „millenialsi w szczególny sposób korzystają z internetu”, „urodzeni przed rokiem 1980 odwiedzają inne miejsca niż ci urodzeni później” albo „typowa ścieżka kariery w pokoleniu X jest inna od tej, którą kroczyli baby boomersi”. Z punktu widzenia semiotyki kultury mamy tu do czynienia z jakimś dziwnym odwróceniem! To nie baby boomersi, X-y czy millenialsi korzystają w różny sposób internetu, noszą ubrania innych marek albo piją inną kawę. Tak naprawdę to właśnie te przedmioty, zachowania czy doświadczenia pozwalają nam w ogóle wyodrębnić i odróżnić te tak zwane „pokolenia”!
Dlatego właśnie kiedy chcę stwierdzić, do jakiego ktoś należy pokolenia, po prostu pytam, jaką kawę pije. Nie wierzę w żadnych „millenialsów” „X-ów” czy „boomersów”. Jestem natomiast przekonany, że żyje dziś w Polsce pokolenie kawy sypanej i pokolenie rozpuszczalnej neski, którym z nieufnością (a czasem rozbawieniem) przygląda moja generacja – pokolenie espresso. Wciąż jeszcze uważamy się za najmłodszych, najsprytniejszych, najbardziej obytych z zagranicą i nowymi technologiami. Nic bardziej mylnego! Nic nie trwa przecież wiecznie. Zza swoich dziwnych urządzeń łypie na nas czujnie pokolenie kawy z dripa (chemexu, aeropressu czy co tam jeszcze ci młodzi teraz piją), dla którego nasze kubki ze Starbucksa są czymś w równie złym smaku, jak dla nas zalewana z plastykowego czajnika neska w czerwonym kubku.
Będziecie zaskoczeni, pod jak wieloma względami ta kawowa typologia pokoleń okazuje się znacznie lepsza od metrykalnej! Jak mówi stare fińskie przysłowie: „liczby mogą kłamać – kawa zawsze mówi prawdę”1.
Pokolenie kawy sypanej
Mówią na nią „kawa po turecku”, ale moi znajomi z Turcji zarzekają się, że w życiu o czymś podobnym nie słyszeli, a ich sposób parzenia kawy jest zupełnie inny (w sumie mogłem się domyśleć po tym, jak wyszło na jaw, że w Helladzie nie słyszeli o rybie po grecku, a określenie „sałatka grecka” pojawiło się w menu wraz z… polskimi turystami). Jeśli jesteście z mojego pokolenia – wasze babcie pewnie też ją piły. Przymknijcie oczy i przypomnijcie sobie, w czym. Proste, prawda?
Wysoka szklanka z cienkiego szkła. Zawsze odrobinę nierówna – mikroskopijne niedoskonałości ujawniają się dopiero przy bliższym spojrzeniu albo w dotyku. Ma mnóstwo wad: łatwo się tłucze, właściwie nie nadaje się do gorących napojów, bo nagrzewa się tak, że nie sposób utrzymać ją w dłoni, po nalaniu wrzątku może wręcz pęknąć… Wszystkie te niedogodności rekompensowała jedną, zasadniczą zaletą – była w zasięgu ręki, kiedy jej potrzebowali. W czasach, gdy uczyli się pić kawę, tylko takie szklanki dało się kupić. Do tego nieodłączny szklany spodek ze żłobionymi „promieniami”, łyżeczka (najlepiej aluminiowa), czasem plastikowy (czerwony) lub metalowy koszyczek (były chyba jakoś mniej żywotne – niewiele ich dotrwało do naszych czasów) i mamy pełen zestaw.
Parzenie i picie kawy to rytuał. Wszystkie pokolenia celebrują kawę, ale każde robi to na swój sposób. (Dlatego właśnie jest taka interesująca z punktu widzenia semiotyka!) W pokoleniu kawy sypanej rytuał wyglądał zwykle tak: sypanie, zalewanie, mieszanie, czekanie aż opadnie. Kawa zamawiana w kawiarni wyglądała podobnie. Może dlatego była raczej elementem „zestawu obowiązkowego” – jak u Barei – niż atrakcją, dla której warto się było ruszyć z domu.
Dobra kawa (a czasem w ogóle kawa) przez lata pozostawała synonimem luksusu. Była pożądanym łupem, cenionym prezentem a czasem wręcz środkiem płatniczym, jedną z kilku walut powszechnie akceptowanych w roli łapówki (czy „wyrazu wdzięczności”). Opakowania dobrej kawy miewały zresztą niezwykłe biografie. Przywiezione z zagranicy czy upolowane w peweksie wchodziły w długi i skomplikowany obieg, przechodząc z rąk do rąk w ramach wieloetapowej wymiany darów. Taka kawa nie służyła do picia, lecz – w formie niezwykle dosłownej – do budowania relacji społecznych.
Wciąż jeszcze są wokół nas miejsca, gdzie odnaleźć można relikty tego funkcjonowania kawy jako daru. Przyjrzyjmy się tylko miejscu, jakie zajmuje często w przyszpitalnych sklepikach, gdzie wciąż można – obok zwyczajnych marek – kupić także kawy droższe, nierzadko w elegantszych, prezentowych opakowaniach. Taką kawę można podarować bliskiemu leżącemu na oddziale, by zaparzył ją sobie po swojemu. To także ślad jakiejś ciekawej opowieści o pokoleniach.
Rozejrzyjcie się po swoich instytucjach i firmach. Także i tam odnajdziecie sypaną kawę w szklance. Parzy się spokojnie w kantorku, do którego nigdy nie zaglądacie, stygnie w źle ogrzewanej budce ochroniarza. Opowiada niezwykłe historie: czasem o wierności i wytrwałości, gdy ta sama szklanka zamieszkuje w jednej szafce od 40 a może nawet 50 lat… A czasem o smutnych lub radosnych powrotach, gdy wraz z dorabiającym do emerytury starszym panem jego szklanka wprowadza się za kontuar w zimnym biurowcu obcym jemu i jego kawie.
To od takiej właśnie kawy rozpoczęła się cała ta opowieść.
Pokolenie neski
Neska jest jak transformacja ustrojowa. Jest nowoczesna, szybka i przyszła z zachodu. Towarzyszące jej rytuały zostały ograniczone do minimum – nie ma czasu na celebrację, gdy trzeba budować kapitalizm.
Najwłaściwszym naczyniem do picia kawy rozpuszczalnej jest oczywiście czerwony kubek.
Czerwone kubki nie opowiadają może w firmach tak dramatycznych historii jak wysokie szklanki, ale pewnie i za nimi kryje się niejedna opowieść. Opowieść o tych, co kiedyś byli szybcy i nowocześni, a teraz żyją w ciągłym strachu przed młodymi wilczkami. O tych, da których ciśnieniowy ekspres do kawy w firmie jest kolejnym skomplikowanym elektronicznym diabelstwem, które podkreśla ich technologiczne wykluczenie, wyznaczając poślednie miejsce w społeczeństwie owładniętym kultem młodości i nowości.
Pokolenie espresso
Całymi dniami ćwiczyliśmy, by bez mrugnięcia okiem zamawiać bezkofeinowe, sojowe late macchiato na podwójnym espresso i wydawało nam się, że w ten sposób, przez swoją kawę, wyrażamy siebie.
Z lubością odwiedzaliśmy kolejne sieciówki, jak dżdżu wyczekując pojawienia się w Warszawie pierwszego Starbucksa.
Pamiętacie to uczucie, gdy po raz pierwszy barista spytał o wasze imiona, żeby zawołać, kiedy kawa będzie gotowa, a może nawet napisać je potem markerem na kubkach? Przyznajcie się – też przedstawiliście się wtedy jako Teodozjusz i Genowefa. Albo przynajmniej pomyśleliście o tym. To straszne, ale wszyscy robili ten sam dowcip. Pamiętam, jak z grupą kolegów siedzieliśmy w kawiarni przy Uniwersytecie. Przedstawiłem się jako Pafnucy i myślałem, że jestem zabawny, a potem przez 40 minut z rosnącym zażenowaniem słuchałem, jak załamani bariści wywołują kolejnych Atanazych i Eulalie. Nie dziwne, że w większości kawiarni w Polsce szybko zrezygnowano z tego pomysłu. (Swoją drogą barista to trochę kolejny pokoleniowy wynalazek, prawda?)
Napoje na bazie espresso pije się ze specjalnych filiżanek (inna do każdego rodzaju kawy) lub papierowych kubków. Pierwsze podkreślają bogactwo wyboru i specjalizację, drugie – dynamizm, który nie godzi się na kompromisy. Jeszcze niedawno na konferencji naukowej kubek z sieciówki był praktycznie obowiązkowy. Służył zademonstrowaniu sprzeciwu przeciw „byle jakiej” kawie podawanej z wielkich termosów…
Także i ta kawa opowiada pokoleniowe historie. O umowach śmieciowych, błyskawicznych zmianach świata, o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie stu różnych kaw i stu różnych kierunków studiów.
Dripy, chemexy i inne cuda
I wreszcie nadchodzi ten moment, kiedy przedstawiając studentom swoją kawową typologię pokoleń, orientuję się, że nie mogę już dłużej mówić „my”. Że moje podwójne espresso i kubki z sieciówek są dla nich tym, czym dla mnie kawa rozpuszczalna albo i sypana. Że dorosło już nowe pokolenie, które żyje w świecie kawowych smaków i praktyk, których nawet nie próbuję zrozumieć.
Zamiast 100 mają do wyboru 10 000 smaków i 10 000 kierunków studiów. Rozumieją znacznie więcej. Pytają, skąd pochodzi ich kawa, i w jakich warunkach była produkowana.
Kawowe pokolenia
Rzeczy są dobre do myślenia. Nie tylko je sprzedajemy, przetwarzamy, konsumujemy, ale także za ich pomocą orientujemy się w świecie. To jedna z najważniejszych lekcji, jakie możemy wyciągnąć z lektury literatury antropologicznej. Jak plemiona na odległych wyspach rozpoznawały się po zwierzętach totemicznych, tak my rozpoznajemy się po markach ubrań, samochodów albo po kawie.
Nie znaczy to, oczywiście, że prosta typologia jest możliwa. Od kawowych zasad są pewnie tysiące jednostkowych wyjątków. Są one jednak możliwe właśnie dlatego, że dobra konsumpcyjne opowiadają nam pewne historie.
Zadomowiony w szafce kubek neski albo papierowy kubek z sieciowej kawiarni tylko czekają, żeby podzielić się z nami opowieścią. Niemodna, niepraktyczna szklanka sypanej kawy może się okazać się symbolem wykluczenia, samotności, niedostosowania.
Pozwólmy ludziom i ich kawom podzielić się tymi opowieściami.
1Tak naprawdę to wcale nie ma takiego przysłowia 😛