Menu Zamknij

Bez parabenów. Świetna książka, koszmarny przekład

Drogie Wydawnictwo Literackie,

dziękuję za wydanie książki Beatrice Mautino „Bez parabenów. Jak bronić się przed kosmetycznymi oszustwami i mądrze dbać o urodę”. To świetnie napisana i ważna pozycja. Autorka z wdziękiem i pewnością porusza się po terenie chemii, prawa europejskiego, marketingu, a także internetowych mitów. Zostałem fanem!

Książkę polecam każdemu, kto chciałby dowiedzieć się więcej o różnych aspektach działania branży kosmetycznej, woli twarde dane i naukowy sceptycyzm od paniki i miejskich legend, a przy tym mówi biegle po włosku, żeby przeczytać oryginał.

Bo polskie wydanie to jest jakiś dramat. Tragedia po prostu. Książka kosztowała 39,90 zł i niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą do wydawcy o wzięcie odpowiedzialności za katastrofę i niezwłoczny zwrot wspomnianej kwoty. Uzasadnienie poniżej.

Margarita Photodermatitis

Zacząć chciałbym od tego, że nie chodzi tu o wskazywanie kozła ofiarnego. W pełni zdaje sobie sprawę, jak trudne zadanie stało przed tłumaczką, która musiała w swojej pracy uwzględnić nie tylko liczne aluzje do włoskiej kultury popularnej, ale też wykazać się sporą wiedzą z zakresu chemii, biotechnologii, prawa czy marketingu.

Ale przed katastrofami powinny nas chronić nie jednostkowe kompetencje, a instytucje (o tym właśnie opowiada książka Mautino). Wydawnictwo powinno być zaporą, która strzeże nas przed zalewem bylejakości. To za to płacę Państwu 39,90. To właśnie tu przebiega granica między tym, co ktoś pisze sobie w internecie, a książką drukowaną. W stopce widnieją nazwiska osób odpowiedzianych za redakcję i korektę. Tymczasem książka wygląda tak, jakby przed wysłaniem do hurtowni nikt nawet do niej nie zajrzał!

Weźmy na początek choćby taki kwiatek (suchy żart zamierzony):

(s. 209) „Istnieją także przypadki fitofotodermatoz o nazwie Margarita Photodermatitis wywołanych działaniem stokrotki oraz meksykańskiego piwa. Ich wspólnym elementem jest rozdrabnianie rękami cytryn i limonek, po którym następuje ekspozycja na słońce.”

Tajemnicza sprawa. Kto łączy stokrotki i meksykańskie piwo?? I co kwiatki mają wspólnego z wyciskaniem cytryn? No chyba, że chodzi jednak nie o stokrotkę (wł. margherita), a o drink o nazwie margarita. Całe szczęście, że nie dowiedzieliśmy się, że poparzenia powoduje klasyczna włoska pizza o tej nazwie (choć w sumie miałoby to więcej sensu…) W dodatku szyk w polskim przekładzie sugeruje konieczność współwystępowania czynników ryzyka (stokrotki + piwo), a to już naprawdę niezła kombinacja.

A wystarczyło wpisać w Google Margarita Photodermatitis, żeby trafić na fascynujący artykuł w „New England Journal of Medicine” opisujący przypadek trzydziestoletniego mężczyzny, który zgłosił się na pogotowie z poparzoną ręką po całym dniu wyciskania cytryn na słońcu. #ChorobyOKtórychNieWiedzieliście

Od tego rodzaju absurdalnych błędów aż się w książce roi. Niestety, nie wszystkie są po prostu zabawnymi nieporozumieniami.

„Nie” znaczy „nie”

W jednym z pierwszych rozdziałów autorka doskonale wyjaśnia, dlaczego nikt, nigdy nie może nam zaoferować całkowitego bezpieczeństwa. Niestety, w polskim przekładzie tego fragmentu znajdziemy następujące podsumowanie:

(s. 81) „Wszystkie te procedury sprawiają, że kosmetyki są wolne od zagrożeń, ale też wsadzają niektóre z nich na dobre za kratki, bardzo obniżając rzeczywiste ponoszone przez konsumentów ryzyko.”

Po pierwsze, trudno z tego cokolwiek zrozumieć. Po drugie, w tłumaczeniu zgubiło się kluczowe słowo NIE. W oryginale jest oczywiście:

„Wszystkie te procedury NIE sprawiają, że kosmetyki są wolne od zagrożeń” („Tutte queste trafile NON rendono i cosmetici privi di pericoli”)

Bo nic nie jest całkowicie wolne od zagrożeń. Swoją drogą cały następny akapit (ciekawy, o semiotyce) gdzieś się w tłumaczeniu zgubił i po prostu z polskiej wersji książki wypadł. Szkoda.

Tego rodzaju błędów kompletnie wypaczających sens jest w książce znacznie więcej. Weźmy na przykład rozdział, w którym autorka tłumaczy, że promienie UVA (wbrew obiegowej opinii) przenikają przez szkło. W polskim przekładzie kończy się on następująco:

(s. 199) „Widzimy to na dziwnych fotografiach kierowców ciężarówek lub taksówkarzy, u których połowa twarzy zazwyczaj pozostająca w cieniu wydaje się o dwadzieścia lat młodsza od połowy, która opala się ciągle przez opuszczoną szybę samochodową.”

Przecież dodając od siebie słowo „opuszczoną” tłumaczka całkowicie odwróciła sens tekstu!

(s. 55) „Producenci mogą nadal prowadzić badania [na zwierzętach – M.N.] w krajach pozaeuropejskich i wykorzystywać składniki do pakowania produktów przeznaczonych do sprzedaży na rynku wspólnotowym”

Do pakowania? Naprawdę? To teraz na zwierzętach testuje się pudełka? W oryginale oczywiście chodzi o wytwarzanie („utilizzare gli ingredienti per confezionare prodotti”). Confezionare faktycznie może oznaczać „pakować”, ale przecież jest jeszcze sens. Nikogo to przy lekturze nie zdziwiło?

Może nikt nie zapyta?

Inne fragmenty wyglądają z kolei jak tłumaczone przez robota albo cyborga z kosmosu. Pojawiają się jakieś nazwy, imiona czy cytaty, ale kompletnie pozbawione kontekstu. Nie wiadomo, o co chodzi. „Zostawmy to tak, może nikt nie zapyta…”

Strona 158, mowa o cellulicie:

„Wiem, że boli nas, gdy o nim czytamy, a jeszcze bardziej, jeżeli widzimy go na własnym ciele. W tym względzie marketing poczyna sobie niczym Kaczor Donald w skarbcu.”

Rozumiecie coś z tego? Ja też nie. Pewnie dlatego, że po pierwsze chodzi oczywiście o Wujka Sknerusa (wł. Zio Paperone), po drugie – myśl przewodnia akapitu była taka, że cellulit to żyła złota. Tyle, że nikt nie starał się jej w ogóle oddać. Tłumaczka i redaktorki poprzestały na rzuceniu nazwiskiem. Liczba kaczek w tekście się zgadza. Wszyscy zadowoleni.

A to mój ulubiony fragment:

(s. 125) „W tym miejscu pozwólcie, że krótko wyjaśnię, czym jest włos. Wyobraźcie go sobie na tle logo programu Superquark. Wiem, że towarzyszy mu Bachowska Aria na strunie G, ale dla mnie, i z pewnością dla wielu z was, jest to przede wszystkim logo Superquark.

A potem następuje opis biologii włosa w zbliżeniu mikroskopowym. O tajemniczym logo nie ma choćby wzmianki, aż dwie strony dalej czytamy: „Zanim przejdę dalej, na chwilę zgaszę logo Superquark, bo muszę wam powiedzieć coś trudnego.” Zapaliło się i zgasło. O co chodzi z tym logo? Skąd do nas przybyło? Czego chciało?

Otóż Superquark to program telewizyjny (oczywiście). Taka włoska „Sonda” – klasyka telewizji popularnonaukowej. Nie chodziło o jego logo, a raczej o dżingiel – charakterystyczną muzyczkę otwierającą każdy kolejny odcinek, w którym charyzmatyczny prowadzący objaśnia różne trudne zjawiska. Jak to u diabła przełożyć na polski? Nie wiem. Nie jestem tłumaczem. Moja robocza propozycja: „Wyobraź sobie, że kolejne akapity czyta Krystyna Czubówna”. Albo coś w tym stylu.

Niestaranność

(s. 46) „W tym samym czasie ukazała się bowiem bardzo krytyczna wobec władz książka: Cento miioni di cavie: i pericoli quotidiani nel cibo, nei farmaci e nei cosmetici. Jej autorzy, Arthur Kallet i Frederick Schlink, byli założycielami amerykańskiego ruchu konsumentów.”

Dlaczego właściwie dwóch Amerykanów zatytułowało swoją książkę po włosku?

Dwie strony dalej sprawa jeszcze się komplikuje: „Z książki Kalleta i Schlinka, tej o stu milionach królików doświadczalnych, zaczerpnęła argumenty.” Aaaa… Czyli to słynna książka „100 000 000 Guinea Pigs” czyli „Sto milionów królików doświadczalnych”. Czemu w takim razie tytuł pozostawiono we włoskim brzmieniu?

A skoro już o króliczkach doświadczalnych mowa: (s. 58): „Nie ma żadnego sensu w przyznaniu «zaświadczenia» króliczkowi.” No nie ma sensu, faktycznie. Bo nie certyfikuje się królików, tylko za pomocą króliczka, przy użyciu takiego znaku – przekreślony króliczek.

Pożeracz jedynek, rak kwantowy

Ale najgorsze są zmienione dane.

(s. 55) „[…] aż po Chiny, gdzie w 2004 roku uchwalono ustawę ograniczającą obowiązek testów na zwierzętach dla kosmetyków”. Otóż nie w 2004, a w 2014. W dodatku w przekładzie umknęło kluczowe słowo „DOPIERO”, bez którego całe zdanie traci sens.

Potwór pożerający jedynki w datach grasuje też na kolejnych stronach:

(s. 59) „chociaż od roku 2003 nic już nie powinno podlegać certyfikacji” – powinno być 2013 roku.

(s. 67) „wielkie zwycięstwo w postaci zakazu z 2003 roku” – znów powinno być 2013.

I jeszcze prawdziwy przebój:

(s. 221) „To, co wiemy dotychczas, to fakt, że stosowanie kremów przeciwsłonecznych z pewnością zmniejsza występowanie raka kolczystokomórkowego skóry. W kwestii raka kolczystokomórkowego i czerniaka nie mamy jak na razie wystarczających danych.”

Normalnie rak Schroedingera. Mamy dane i nie mamy. Świetna robota! (Powinno być: „w kwestii raka podstawnokomórkowego i czerniaka nie mamy […] danych.”)

To nie czepianie się detali. Tu chodzi o coś znacznie więcej niż niestaranność. Tego rodzaju książkę kupuje się właśnie po to, by mieć szybki punkt odniesienia w sprawdzaniu faktów. Tymczasem każdą liczbę, datę, nazwę musiałem sprawdzać drugi raz, żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie kolejna pomyłka…

Bełkot i drewno

Jestem naprawdę wyrozumiałym odbiorcą. Z różną literaturą miałem w życiu do czynienia. Ale tego przekładu naprawdę miejscami nie dało się czytać. Dziwaczna, piętrowa składnia, poprzestawiany szyk, sięganie prawą ręką do lewego ucha.

Co kilka zdań natrafia się w książce na fragment, który jest kompletnie niezrozumiały.

(s. 116) „Piąte z naruszeń ujawnionych przez Komisję Europejską kryje się tutaj w postępowaniu, które nie spełnia kryterium uczciwości wymaganego w rozporządzeniu.” CO? (Abstrahując od składni: chyba chodzi tu raczej o „co piąte naruszenie”, a nie o „piąte przykazanie”, o którym mowa wcześniej)

(s. 188) „Ryzykujecie, że zrujnujecie sobie twarz, a zmarszczki pozostaną szczęśliwym wspomnieniem domowego zabiegu.” Co? Co?! (Powinno być: „zrujnujecie sobie twarz i będziecie tęsknić za szczęśliwymi czasami, gdy zmarszczki były waszym największym problemem”)

A tak na marginesie, nie jestem ekspertem, ale powracające wciąż w książce „zarodki pszenicy” to chyba po prostu kiełki pszenicy, a tajemniczy „stymulator słoneczny” ze strony 201 to, oczywiście, symulator. Jedna literka, wielka różnica.

Niechlujność wydawnicza jako czynnik ryzyka

Może od przeczytania Państwa książki nie dostałem raka, ale ciśnienie na pewno solidnie mi się podniosło.

Nie pozostaje mi nic innego, jak uprzejmie poprosić o zwrot moich 39 złotych i 90 groszy, co uważam za minimum przyzwoitości wobec poniesionych strat moralnych. Proszę o kontakt wiadomością prywatną lub mailem, przekażę numer konta.

Czytaj dalej