Menu Zamknij

Komu wolno prowadzić bloga?

kto może prowadzić blogaPo wczorajszym wpisie o blogach dostałem wielki i bardzo różnorodny odzew. Chciałbym przy tej okazji zrobić małe sprostowanie i rozszerzenie. I przeprosić wszystkich autorów blogów parentingowych, których mój wpis mógł urazić.
Wprowadziłem w oryginalnym tekście kilka zmian, żeby wyraźnie pokazać, że nie chcę wstępować na wojenną ścieżkę z rodzicielskim internetem. Po pierwsze, naprawdę doceniam włożoną w prowadzenie blogów pracę, choć w poprzednim wpisie wspomniałem o tym dopiero w drugiej połowie, do której nie wszyscy czytelnicy dotarli. Po drugie, wszystkie moje siły zbrojne zaangażowane są aktualnie na froncie otwartym na granicach Imperium Lechitów.

Warto, żebyśmy zastanowili się nad tym, jak możemy oddolnie, w obrębie własnego poletka budować internet, w którym łatwiej odróżnić wiedzę od opinii, naukę od doświadczenia (albo manipulacji albo dobrych chęci).

Wydaje mi się, że rodzice są w tej walce grupą szczególnie ważną. Po pierwsze, im bardziej chcą dobrze, tym łatwiej wpadają w internetowe pułapki. Po drugie, za ich błędy płacą nie tylko oni sami…

Dlaczego jestem słabym blogerem?

Wczorajszy wpis nie był o blogach parentingowych. A już na pewno nie o tym, że blogi parentingowe są głupie, a ludzie je prowadzący to klony wyhodowane przez wielkie korporacje albo Jerzy Zięba w przebraniu.

Wpis był o tym, na czym się (trochę) znam i co aktualnie badam, czyli o różnych obiegach wiedzy we współczesnej kulturze.

Oczywiście winę za skierowanie uwagi Czytelników na inne tory ponoszę w 100% ja. Chciałem wyjść od soczystego przykładu, żeby było mocno i kontrowersyjnie i żeby się dobrze czytało. I przykład (celowo podany złośliwie, z wyolbrzymieniem) trochę przykrył główne pytanie, które chciałem zadać:

W jaki sposób internet kształtuje inne reguły zaufania niż pozainternetowe obiegi wiedzy?

Nie chodzi o to, że śmieszy mnie albo gorszy, jak przedstawiają się blogerzy parentingowi. Albo że to zbrodnia, że zarabiają na tym, co robią dobrze. Albo że ja-najmądrzejszy-na-świecie będę teraz mówił, komu wolno bloga o rodzicielstwie prowadzić, a komu nie.

 

Systemy zaufania

Internet przypomina Bitwę pod Grunwadem, gdzie wszystko naraz dzieje się na pierwszym planie. Trudno się zorientować, kto jest kim.

Niezmiennie uważam, że demokratyzacja obiegów wiedzy jest wielką siła internetu. Wynika z niej jednak wiele zagrożeń. Niektóre związane z możliwościami kontroli i cynicznej manipulacji wiedzą są już nieźle opisane przez badaczy, coraz częściej przebijają się też do opinii publicznej przy okazji dyskusji na temat nieszczęsnej tzw. „postprawdy” czy „baniek informacyjnych”. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej!

Internet sam z siebie nie obala dyktatur (przeciwnie – może prowadzić do ich umocnienia1). Nie prowadzi też samoistnie do przyrostu wartościowej wiedzy i zwiększenia poziomu edukacji społeczeństwa. Internet przypomina Bitwę pod Grunwadem Matejki, gdzie wszystko naraz dzieje się na pierwszym planie. Bezładna plątanina ciał, ciosów i sztandarów. Trudno się zorientować, kto jest kim. Dopóki nauka nie wypracuje sprawnych mechanizmów przebijania się w tłumie głosów, pozostanie niesłyszalna i na internetowej rewolucji będzie tracić.

Tak wygląda internet

Kto powinien prowadzić bloga?

Czytelniczka, która wie, o czym mówi, stwierdziła w komentarzu pod poprzednim postem, że: „Parentingowe blogi powinni zakładać nie profesorzy tylko wielodzietni rodzice z dużym stażem…” To prawda. Ale, jak to w bajkach bywa, nie cała.

Potrzebne nam są różne rodzaje wiedzy i różne jej obiegi. Wartościowe są i rady profesorów, i rodziców-ekspertów-praktyków, i nawet blogi, w których swoimi przeżyciami dzielą się rodzice-debiutanci (choćby dla wspólnego przeżywania stresów, rozczarowań i rodzicielskich porażek). O potrzebie takich tekstów świadczy chociażby popularność książek o „szoku rodzicielskim” w rodzaju Macierzyństwa non-fiction Joanny Woźniczko-Czeczott.

Z punktu widzenia badań nad obiegami kultury ważne tylko, żeby te rodzaje wiedzy były jakoś odróżnialne. Żeby ludzie rozumieli, że świetna teoria wychowania może być świetna tylko na papierze, a, z drugiej strony, obserwacja na 1,2,…7 własnych dzieciach ma zupełnie inny status niż naukowe badanie na reprezentatywnych próbkach, ze ślepą próbą itp.

To wielki problem na przykład w rozmowach z przeciwnikami szczepionek, którzy niesłuszności moich tez dowodzą na własnych super-zdrowych dzieciach. Albo, co gorsza, na własnych, często dramatycznych doświadczeniach z powikłaniami poszczepiennymi. Naprawdę trudno wtedy powiedzieć: „przykro mi, miała pani pecha, bo STATYSTYCZNIE RZECZ UJMUJĄC”…

Świeżo upieczona mama pierwszego dziecka może śmiało opowiadać, jak to jest być mamą-debiutantką w 2017 roku i nikt nie wie tego lepiej od niej! Doświadczony tata kilkorga może powiedzieć, jakie taktyki z jego punktu widzenia okazały się skuteczne, a co zupełnie nie wyszło. Profesor może podać wyniki badań i wyjaśnić mechanizmy, które o nich decydują (według określonej teorii). I wtedy jest super.

Gorzej, kiedy mama-debiutantka udziela rad „naukowych” na podstawie doświadczenia (którego jeszcze nie ma) albo jak bezdzietnemu profesorowi wydaje się nagle, że jest starym wyjadaczem w zmienianiu pieluszek.

W dodatku wina może wcale nie leżeć po stronie piszących, lecz czytających! Początkujący tata dzieli się przemyśleniami i własnym zdaniem, a jego opinia wyskakuje w Google pod „co to znaczy, że moje dziecko tak śmiesznie kiwa główką”. Nietrudno zgubić się w internetowej dżungli, więc czytamy, przerażamy się i biegniemy do lekarza, bo może nasze dziecko ma rzadki-zespół-kiwania-główką.

Kto jest temu winien? Bloger? Czytelnik? Google?

Do tego dochodzi jeszcze statystyka. Rodzice szczepiący swoje dzieci (i udzie wierzący w to, że Ziemia jest kulą/geoidą) rzadko mają potrzebę prowadzenia na ten temat bloga. Ci wyznający poglądy „alternatywne wobec głównego nurtu” często potrzebują obiegów internetowych, by w ogóle zaistnieć. Stąd na jednego blogera, który pisze o ociepleniu klimatu przypadać może trzech takich, którzy go negują…

Komu ufać?

Czasem wierzymy zdaniu szwagra lub sąsiada, czasem profesora uniwersytetu. Niezmienne pozostawało jednak to, że kluczowym informacjom niemal zawsze towarzyszy dodatkowy zapis dotyczący tego, skąd pochodzą i dlaczego należy im wierzyć. W normalnej sytuacji takie zapisy uczymy się czytać intuicyjnie i często nawet nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia.

Nim zaufamy jakiejś osobie (zwłaszcza w ważnych sprawach) sprawdzamy źródła jej wiarygodności. Kto za nią ręczy? Gdzie uzyskała wykształcenie? Gdzie pracuje? itp. W tym celu wykorzystujemy specjalne systemy potwierdzania zaufania. Badania nad nimi stanowią jedno z ważnych poletek współczesnych nauk społecznych2.

Reguły zaufania zmieniają się na przykład radykalnie między małą wioską, w której wszyscy się znają, a wielkim miastem, gdzie musimy polegać na systemie instytucji takich jak np. dyplomy uniwersyteckie.

Problem z internetem polega na tym, że wszystko dzieje się niesamowicie szybko! Z jednej strony dostarcza on świetnych nowych narzędzi weryfikowania zaufania (chociażby strony z opiniami o restauracjach), z drugiej strony – łatwo ulec pozorom.

Jeżeli jakąś stronę śledzi milion fanów, to przecież nie mogą być bzdury, prawda?

 


1W przystępnej formie o tych zagrożeniach pisze np. Evgeni Morozov w książce The Net Delusion: The Dark Side of Internet Freedom, 2011. Autor świetnie pokazuje, że „naiwna” wiara, że internet obala dyktatury może być wielkim zagrożeniem dla demokracji.

2Ogólne ramy takich systemów opisują np. Ulrich Beck w Socjologii ryzyka czy Anthony Giddens w pracy Nowoczesność i tożsamość.

Czytaj dalej