Cześć, nazywam się Marcin. Lubię zapach powietrza po deszczu i długie spacery z psem. Poza tym mam dziecko, więc chciałbym Ci powiedzieć, jak najlepiej wychowywać twoje, co powinno jeść, i udzielić ci kilku rad dotyczących absolutne-niezbędnych-gadżetów, które koniecznie musisz kupić, żeby nie unieszczęśliwić swojego potomstwa na całe życie.
Brzmi idiotycznie?
A blogi parentingowe czytacie.
Była taka kampania niedawno. Bardzo mądra. Niby związana z jakimś bankiem (zadzwonię do nich potem o kasę za subtelny product placement, linki afiliacyjne i inne takie), ale to zasada, którą w ogóle warto w życiu stosować:
NIE ROBISZ TEGO W REALU – NIE RÓB TEGO W INTERNECIE
Jeżeli ktoś na ulicy udziela wam rad na temat wychowania dzieci, szczepienia ich, karmienia czy czegokolwiek innego, włączacie tryb ignorowania (ci wyjątkowo uprzejmi) albo posyłacie delikwenta do diabła (ci zwyczajni).
Tymczasem w internecie często słuchamy uważnie rad ludzi, o których kompetencjach nie wiemy zupełnie nic. W końcu jeżeli ktoś prowadzi bloga o rodzicielstwie, to musi znać się na dzieciach. Prawda?
Dlaczego w internecie reguły zaufania stały się zupełnie inne?
Kamyczek z pedagogicznego ogródka
Nie jestem Złotą Rybką. Większości życzeń nie udaje mi się spełnić. Mam wielgachny folder ze świetnymi pomysłami na wpisy podesłanymi przez czytelników. Niestety, ponieważ prowadzenie bloga jest dla mnie tylko nieszkodliwym hobby po godzinach, większość z nich będzie musiała poczekać, aż wyrosną mi dodatkowe ręce. Jeżeli coś wykorzystuję od razu, to dlatego, że
1) wiąże się jakoś z prowadzonymi przeze mnie akurat badaniami.
albo:
2) jest naprawdę, naprawdę zwariowane (Wielka Lechia, aktywny kubek) i wyciągnąłbym kopyta, gdybym natychmiast nie podzielił się tym brzemieniem.
Mail od Kasi sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi kategoriami. Idealnie wpisał się w temat „wiedzy internetowej”, z którym akurat się męczę (dzięki!), zarazem kierując moją uwagę na zjawiska, o których wcale nie chciałem usłyszeć, a mój kursor na strony, których nie chciałem odwiedzić (dzięki… :/ ).
Kasia pracuje nad doktoratem z pedagogiki, jest też mamą trójki super dzieciaków. Napisała tak:
Dzisiaj przeczytałam wpis o pseudonauce i postanowiłam przerzucić ci kamyczek z mojego pedagogicznego ogródka – do twojego. Choć mój kamyczek chyba nie do końca jest o „szerokiej pseudonauce”, ale o pewnym – może trochę podobnym – trendzie.
Jeszcze kilka lat temu, jako młoda mama należałam do różnych grup na FB […] Pomijając ilość hejtu jaka wylewała się dzień po dniu z wypowiedzi kobiet w tych grupach i abstrakcyjnego wręcz dla mnie poziomu agresji, nietolerancji, narzucania własnych poglądów, krytykanctwa i powszechnego betonu na wszelkie odmienne zdanie (choć przecież u podstaw wszystkie te trendy i światopoglądy opierają się raczej na otwartości, refleksyjności i szacunku), to co jakiś czas pojawiały się „odkrywcze” artykuły internetowych autorytetów takie jak „10 zachowań, którymi krzywdzisz swoje dziecko i sam o tym nie wiesz”.
Wtedy pomyślałem, że blogi, fora dyskusyjne i grupy facebookowe poświęcone rodzicielstwu to idealnie wykrojone poletko, żeby opowiedzieć o tym, co mnie gryzie. Jakie strukturalne determinanty wernakularnych obiegów wiedzy decydują o obniżeniu progu zaufania?
Po naszemu: dlaczego w internecie wierzymy w naprawdę ważnych sprawach ludziom, którym w realu nie zaufalibyśmy w kwestii przypilnowania kawałka sera?
Jestę blogerę
Przygotowując się do odświeżenia szaty graficznej Mitologii zrobiłem przegląd kilkudziesięciu najpopularniejszych blogów w Polsce… I ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że nie rozumiem internetu.
Są wśród blogerów ludzie, którzy doradzają, jak się ubierać, wyjaśniają, jak zarabiać pieniądze, są blogerzy kulinarni i zainteresowani rodzicielstwem, a także ci, którzy piszą o życiu w ogóle.
Tym, co mnie uderzyło, był nikły odsetek w szeregach najlepszych blogerów ludzi, którzy poza internetem zawodowo zajmowali się tym, o czym opowiadają.
Rozumiem, że niektóre zakresy tematyczne są bardzo rozmyte i niełatwo o kierunkowe wykształcenie w podróżowaniu. Pewne rzeczy związane są bardziej z gustem, polecaniem i prezentowaniem niż z podawaniem twardych reguł. Dlatego, choć osobiście znam kilka wybitnych specjalistek od mody i wiem, że profesjonalizacja w tej dziedzinie także wymaga lat pracy, nie mam poważniejszych problemów z blogami modowymi prowadzonymi przez entuzjastki i entuzjastów. (Poza tym jeszcze nikt nie umarł od założenia skarpetek do sandałów…) Podobnie niegroźne wydają mi się blogi kulinarne – suma składników jadalnych jest zazwyczaj jadalna.
Blogi o rodzicielstwie (albo finansach) to jednak zupełnie inna sprawa. Kiedy muszę komuś powierzyć swoje dziecko (albo swoje pieniądze), sprawdzam wszystkie możliwe referencje, dyplomy i w ogóle robię wszystko, żeby na wylot poznać osobę, której mam zaufać.
Wy pewnie też.
Dlaczego mam ci zaufać?
Filozofowie i socjolodzy z pewnością zgodzą się, że „dlaczego mam ci zaufać?!” to jedno z najważniejszych pytań ludzkości. Zaraz obok: „czy Bóg istnieje?”, „jaki jest sens życia?” oraz „gdzie położyłem kluczyki?” Jak wszystkie Wielkie Pytania Ludzkości, wątpliwość tę w odmienny sposób formułowano w różnych okresach historycznych i w różnych kulturach. Różne były też uznane formy odpowiedzi. Czasem „wiarygodne” jest to, co objawione przez bogów, innym razem to, co potwierdzone przez naukę. Czasem wierzymy zdaniu szwagra lub sąsiada, czasem profesora uniwersytetu. Niezmienne pozostawało jednak to, że kluczowym informacjom niemal zawsze towarzyszył dodatkowy zapis dotyczący tego, skąd pochodzą i dlaczego należy im wierzyć.
Logika podpowiadałaby, że wobec internetowych źródeł informacji powinniśmy postępować podobnie. Tymczasem internet w ogóle nie przypomina ani wioski, ani wielkiej aglomeracji. Przypomina raczej jakiś szalony passus z Autostopem przez Galaktykę. Kryteria zaufania wydają się tu zupełnie irracjonalne i nieprzewidywalne!
Jak przedstawiają się blogerzy
Czego potrzeba, żeby być ekspertem w internecie? Czy naprawdę, jak twierdzi niesławny Kołcz Majk, każdy może (i powinien) zostać ekspertem i zarabiać na swojej wiedzy?
Wróćmy do listu od Czytelniczki:
Artykuły te zazwyczaj pisane są przez „wielkie pedagogiczne autorytety” takie jak „Iza, lat 25, mama 3 miesięcznej Julity, lubi zapach cytryn i bieganie po piasku”, mają „naukową podkładkę” w postaci „amerykańskich uczonych i ich amerykańskich badań”.
Z początku myślałem, że to niemożliwe. Że to coś w rodzaju prawa fizyki: każdy nadawca i każda informacja dążą do uwiarygodnienia1. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, najlepsi blogerzy w ogóle nie wspominają o źródłach swoich kompetencji. Wcale nie próbują nas przekonać, dlaczego powinniśmy im zaufać. Jeżeli w ogóle w zakładce „O mnie” znajdziemy jakiekolwiek informacje, to brzmią one na przykład tak (szczesliva.pl):
Cześć. Jestem Magda. Matka, żona, blogerka.
Optymistka. Pedantka. Choleryczka. Wojowniczka.
Mam cudownego Męża, genialnych synów [3 latka i 1 rok] i w głowie mnóstwo planów.
Silną wolę mam także i Czytelników cudownych.
Nie owijam w bawełnę i zamiast z procy strzelam prawdą w oczy.
Czasami zamiast tego blogerzy piszą po prostu (blogojciec.pl):
Wszystkie treści przedstawione na blogojciec.pl mają jedynie wartość informacyjną i nie mogą zastąpić indywidualnej porady lekarskiej, położniczej, psychologicznej, prawniczej ani żadnej innej. Poszczególne wpisy mogą zawierać linki afiliacyjne.
Gdybyśmy taką osobę spotkali w rzeczywistym świecie, pewnie jej słowa odebralibyśmy tak:
używam formułki prawnej, która zwalnia mnie od odpowiedzialności za to, co piszę.
Do większości blogerów, którzy opisują jedzonka, spanka i inne absolutnie-niezbędne-gadżety (no dobra, niektóre są naprawdę fajne…), zastosowalibyśmy natomiast doskonale wypracowany mechanizm obronny, który stosujemy wobec Ludzi-Którzy-Chcą-Nam-Coś-Sprzedać:
Kto za to płaci? Pewnie żyjesz z pisania sponsorowanych postów, czyli za pieniądze producentów gadżetów, które opisujesz. Zarabiasz na tym, że klikam na linki umieszczone w twoich tekstach.
Czyli: nie ufam, nie czytam, nawet nie klikam…
Podsumowując: czy w prawdziwym świecie powierzylibyście swoje dzieci osobom, które w ten sposób odpowiadają na pytanie, „dlaczego mam wam zaufać”?
UWAGA: Czytelnicy, którzy nie zamierzają doczytać do końca. Ten to nie śmieszkowanie z blogerów, których pracę doceniam i którzy po prostu przedstawiają się na swoich stronach zgodnie z pewną konwencją. To śmieszkowanie ze mnie i z was, że w internecie nagle zaczynamy myśleć zupełnie inaczej.
Nie znam się, to się wypowiem
Mniejsza o to, kiedy na blogu znajdują się pomysły typu „12 wspaniałych prezentów dla 4 latka” albo „5 uroczych książeczek dla dzieci” (choć warto sobie zdawać sprawę z tego, czym są i jak działają artykuły sponsorowane…).
Niestety, wszystkie blogi parentingowe, które odwiedziłem, proponowały również teksty typu „5 sposobów na…” lub wręcz „7 zasad…”, a szybko przechodziły do kategorycznych list typu: „absolutnie obowiązkowe procedury obsługi noworodka” albo „rzeczy, których w żadnym razie nie można powiedzieć swojemu dziecku, żeby nie uczynić z niego emocjonalnej kaleki”. Zwłaszcza ten ostatni motyw to jakaś prawdziwa obsesja w parentingowym internecie.2
Jak zwraca uwagę Kasia, jak na kogoś, kto nie podaje żadnych warunków zaufania, autorów niektórych blogów z poradami dla rodziców (i ich czytelników) cechuje zaskakująca apodyktyczność (na którą nauka rzadko może sobie pozwolić):
z całą stanowczością pokazują, jak źle ludzie wychowują/traktują/żywią/odzywają się/uczą/meblują pokoje/rodzą swoje dzieci. Jeśli wozisz dziecko w wózku – krzywdzisz, jeśli karzesz – krzywdzisz, jeśli nagradzasz – krzywdzisz, nie jesteś montessori – krzywdzisz, twoje dziecko śpi w łóżeczku – krzywdzisz. Zmiksowana zupa szkodzi a bunt dwulatka nie istnieje.
Ale jest jeszcze coś, co mnie w blogowo-forowej kulturze wiedzy niepokoi. Czytelnicy blogowych mądrości nie tylko nie wykazują zainteresowania eksperckimi papierami autorów. Bardzo często jest wręcz odwrotnie – dyskusje pod postami to miejsce, gdzie szerzy się niechęć, a nawet pogarda wobec „autorytetów”. Na stronach zwolenników „Polski Starożytnej” czytałem paskudne rzeczy pod adresem uczonych (także pod swoim). Ale myślałem, że to kwestia naprawdę dziwnych miejsc w internecie, które odwiedzam ze względu na swoje naukowe zainteresowania. Tymczasem korespondentka z Krainy Parentingu donosi:
dyskusja pod tego typu artykułem jest dozwolona o ile „nie wychlapie się”, że masz jakiekolwiek wykształcenie pedagogiczne. Im wyższe tym gorzej. Ponieważ owo wykształcenie/doświadczenie od razu szufladkuje cię jako osobę „z mózgiem przeżartym przez system”, „zaślepioną, zamkniętą, ograniczoną”, „elementem systemu opresyjnego”, „człowiekiem układu”. Tak mi się to skojarzyło z tymi naukowcami będącymi częścią wielkiego spisku. W pedagogice też jest przecież wielki spisek… no nie?
Coraz częściej wydaje mi się, że te zjawiska społeczne są silnie powiązane. Osłabienie barier nieufności wobec przyswajanych z internetu treści łączy się ze wzrostem nieufności wobec autorytetów z „realnego” świata.
Na internetowym forum na nic się zdają tytuły, stopnie i odznaczenia. Postawieni na jednym ringu z internetowymi wyjadaczami akademicy i profesjonaliści dostają ostre manto. Tak jak uczeni zazwyczaj przegrywali w telewizyjnych studiach z doświadczonymi, wygadanymi, a często bezczelnymi zwolennikami teorii spiskowych, „faktów alternatywnych” itp. Bycie naukowcem nakłada mnóstwo ograniczeń. Bycie blogerem (albo anonimowym użytkownikiem) – daje niezliczone możliwości.
Na czym znają się blogerzy?
„No dobrze…” – powie może ktoś z was i bardzo nierozsądnie zrobi… „A czy z tym tekstem nie jest przypadkiem jak z tym Kreteńczykiem, co mówił, że wszyscy Kreteńczycy kłamią? Post o nieufaniu blogerom unieważnia się sam, bo przecież jesteś blogerem.”
I wtedy moja twarz zastyga nagle w złowrogą maskę. Rosną mi kły i pazury. Oczy płoną niezdrowym blaskiem. W tle słychać wycie wilków i jakieś paskudne zgrzyty Ligetiego.
Nazwanie mnie blogerem to (obok książek o Imperium Lechitów i kawiarni z zepsutym ekspresem do kawy) jedna z naprawdę niewielu okoliczności, które mogą sprawić, że będę niemiły.
Nie, nie jestem blogerem. Jestem semiotykiem, który przy okazji prowadzi bloga. Jaka jest różnica? Kiedy w audycji radiowej (zdarzyło się to tylko raz, więcej się nie zdarzy…) przedstawiono mnie jako „Marcin Napiórkowski, bloger” to tak samo, jakby zapowiedziano, żę zaraz wystąpi „Marcin Napiórkowski, kierowca”. Kierowcą to był Ayrton Senna. Mnie czasem zdarza się prowadzić samochód.
I żeby było jasne, nie chodzi tu o to, że semiotyk to coś fajniejszego niż bloger. Pod wieloma względami chodzi o coś wręcz przeciwnego!
Bo na koniec chciałbym zaproponować mały zwrot akcji.
Napisałem, wcześniej że wśród blogerów mało jest profesjonalistów. To była prawda, ale tylko z pewnego punktu widzenia, w ramach którego profesjonalizm ocenia się w oparciu o przedmiot działania. Z innego punktu widzenia wszyscy najlepsi blogerzy są stuprocentowymi profesjonalistami, a ja totalnym amatorem!
Blogerzy nie znają się na dzieciach, ani na pieniądzach, ani może nawet na modzie albo gotowaniu. Blogerzy znają się na prowadzeniu blogów.
Sęk w tym, że profesjonalizm blogerów dotyczy nie przedmiotu ich specjalizacji, lecz mistrzowskiego opanowania medium, którym się posługują. Blogerzy nie znają się na dzieciach, ani na pieniądzach, ani może nawet na modzie albo gotowaniu. Blogerzy znają się na prowadzeniu blogów.
Przeglądając najpopularniejsze blogi podziwiałem kompetencje ich autorów, zazdrościłem pomysłów, doceniałem gigantyczny nakład pracy, jaką wkładają w prowadzenie swoich blogów. Nie mam wątpliwości, że do prowadzenia doskonałego bloga potrzeba też specyficznego zestawu umiejętności i cech charakteru (a może warto tu nawet użyć słowa „talent”?). Są to umiejętności zupełnie inne (a czasem wręcz przeciwne) od tych, którymi dysponują naukowcy.
Zamiast super dokładnego skupienia na szczegółach – zdolność celnego uogólniania.
Zamiast rozwlekłych opisów – błyskotliwe puenty.
No i mówienie do ludzi jak równy, a nie z katedry. Na tym blogerzy na pewno wygrywają.
Dlatego – choć pierwsza połowa posta mogła sugerować coś zupełnie innego – autorów oglądanych blogów darzę szacunkiem, doceniam ich pracę i zazdroszczę wyników.
Kiedy bloger mówi o dzieciach albo historii starożytnej – wciąż mam wątpliwości. Ale kiedy pisze o pozycjonowaniu strony, pisaniu postów, doborze grafiki i „komunikacji z grupą docelową”, zamieniam się w notatnik. Zdarzają się, oczywiście, sytuacje, w których kompetencja medialna i przedmiotowa doskonale się łączą. Jak w przypadku blogów o blogowaniu (są takie, a jak!). Albo „samospełniająca się przepowiednia” rewelacyjnego blogera, który prowadząc stronę „Jak zarabiać pieniądze”… zarobił MNÓSTWO pieniędzy. Teraz, kiedy pisze o zarabianiu (przynajmniej na blogu), wiem, że wie, o czym mówi.
Wnioski, wnioski
Jest kilka pytań, które mnie w tym kontekście nurtują. Zacznijmy od fundamentalnego.
Co robię źle?! Dlaczego mój blog w ostatnim (bardzo dobrym) miesiącu miał nieco ponad 20 tys. unikalnych użytkowników, a topowe blogi, którym się przyglądałem operowały liczbami dziesięciokrotnie wyższymi? Pewnie semiotyka kultury nie jest tak palącą kwestią, jak prezenty dla trzylatków (mam, wiem, rozumiem), ale trudno jednak nie zadać sobie pytania: co mogę zrobić lepiej?
Druga kwestia brzmi: może nie powinienem pytać, dlaczego wśród blogerów tak mało jest profesjonalistów, a raczej, dlaczego wśród profesjonalistów tak mało jest blogerów? Dlaczego profesorowie pedagogiki i psychologii nie prowadzą świetnych blogów parentingowych? Albo dlaczego czołowi ekonomiści i analitycy giełdowi nie uczą w internecie, jak zarabiać pieniądze? Chociaż w tym drugim przypadku może i rozumiem. Mistrzowie zarabiania mają lepsze rzeczy do roboty, niż uczyć innych jak zarabiać.
Ale nawet kiedy przejrzałem blogi bliskie tematycznie moim zainteresowaniom, okazało się, że zwykle prowadzą je pasjonaci-amatorzy, czasem studenci czy doktoranci stawiający pierwsze kroki w naukowym świecie. Doświadczonych wyjadaczy jakoś w lesie brakuje. A przecież ludzie z mojej branży nie są chyba aż tak zajęci codziennym liczeniem pieniędzy…
Wydaje mi się, że do obydwu pytań pasuje ta sama odpowiedź. Specjalizacja. Kiedy już dostrzeżemy ogrom pracy, jaki trzeba włożyć w prowadzenie topowego bloga, trudno od kogoś wymagać, żeby był stuprocentowym profesjonalistą i w formie, i w treści. W jednej z tych domen siłą rzeczy pozostać musimy pełnymi zapału amatorami.
Na koniec pytanie trzecie: czy jest z tego impasu jakieś wyjście? Moja sympatia i szacunek dla blogerów nie sprawi, że udzielane przez nich rady staną się prawdziwe, a „rzeczywiste” autorytety zaczną wygrywać w rankingach zaufania z tymi internetowymi.
Widzę kilka rzeczy, które na pewno można zrobić:
- Profesjonaliści – zakładajcie blogi. Dotyczy to zwłaszcza akademików (profesory – na traktory!), ale nie tylko. Jeżeli ja daję radę, znaczy, że naprawdę każdy może prowadzić bloga. Nawet jeżeli zasięgi są bardzo ograniczone, to po pierwsze – w kupie siła, po drugie zaś – tylko pisząc z punktu widzenia akademii możemy wypracować nowy język komunikacji internetowej i ukształtować publiczność, która nie będzie alergicznie reagować na mądrale z uniwersytetów. To trochę nie fair narzekać, że ludzie nie czytają uniwersyteckich porad wychowawczych, skoro te albo w ogóle w internecie nie istnieją, albo są gdzieś skrzętnie ukryte w serwisach dla wtajemniczonych.
- Współpraca i wzajemne uczenie się. Współpracujmy z zawodowymi blogerami, czytajmy ich, łączmy się w pary, zakładajmy kooperatywy.
- Wykorzystajmy nasze supermoce dla wyrównania sił. Może badania reguł komunikacji internetowej nie przyniosą nam prostej matematycznej formuły na idealny blog, ale na pewno pozwolą nam znaleźć te obszary, w których robimy coś naprawdę ŹLE.
P.S.
To nie jest tekst o tym, że blogi parentingowe to ZUO. Bywają nawet fajne. Jeden mój znajomy semiotyk nawet czasem czyta (ale się nie zaciąga).
Pomyślałem po prostu, że to interesujący przykład przemian systemów zaufania w internecie. To nie jest tak, że oglądanie blogów parentingowych jest na szczycie „listy rzeczy, które zniszczą życie waszemu dziecku”. Tak więc czytajcie spokojnie. Byle zachować rozsądny dystans.
A w ogóle to zdaję sobie sprawę, że znaczna część tekstów na blogach parentingowych nie ma charakteru wiedzy objawionej. Zdarzają się wśród nich naprawdę dowcipne perełki, jak ta instrukcja obsługi noworodka: http://omatkowariatko.pl/instrukcja-obslugi-noworodka/
Możecie mi zaufać. To na pewno prawda. W końcu przeczytaliście to na blogu.
P.P.S.
Niektórzy ze wspomnianych w tekście autorów odezwali się do mnie i okazało się, że nie tylko świetnie prowadzą blogi, ale też są fajnymi ludźmi 🙂 Więcej na ten temat piszę w sprostowaniu i uzupełnieniu do tego tekstu:
http://mitologiawspolczesna.pl/kto-moze-prowadzic-bloga/
1Nieco upraszczam tu sprawę. Pogłębione badania pokazują, że internet nie jest miejscem zupełnie pozbawionym narzędzi uwiarygadniania. Mamy tu jednak do czynienia ze specyficznymi systemami wzajemnie przekładalnych kapitałów. Do uwiarygodnienia posłużyć może np. liczba fanów na Facebooku (jeżeli wszyscy to lubią – musi być prawdziwe).
2 Poniżej przykładowe artykuły na portalach i wpisy blogowe poruszające problematykę „czego nie mówić dzieciom”. Wpisy są bardzo różne, pisane przez różnych autorów i różnie uwiarygadniane. Ze względu na duży korpus porównywalnego materiału to ciekawa lektura dla kogoś, kto chciałby się przyjrzeć systemom budowania zaufania:
http://polki.pl/rodzina/rodzice,dzieci-10-rzeczy-ktorych-nie-wolno-im-mowic,10419217,artykul.html
http://www.blogojciec.pl/dzieci/rzeczy-ktorych-nie-nalezy-mowic-do-dzieci/
http://mamadu.pl/119731,5-zdan-ktorych-nie-wolno-mowic-dzieciom;
http://www.mamazone.pl/slajdy/starsze-dziecko/2012/9-zdan-ktorych-nie-mozna-mowic-dziewczynkom.aspx.
Wyjątek: tekst napisany przez profesjonalistkę, która podpisuje się imieniem i nazwiskiem, informując o swoich kompetencjach: http://www.psychozytywnie.pl/10-rzeczy-ktorych-nigdy-nie-mow-dziecku/. Wolałbym, żeby była do tego jeszcze jakaś bibliografia, ale i tak zaufanie +40.