Wymienienie wszystkich mitów i toposów kulturowych, do których nawiązuje „Westworld”, wymagałoby naprawdę długiego posta.
Miłośnicy klasyki w motywach labiryntu, snu i przebudzenia, poszukiwaniu drogi wyzwolenia ze świata iluzji z łatwością dopatrzą się inspiracji gnostyckich. Czy Bóg wycofał się ze świata (umarł?) pozostawiając go w rekach okrutnego demiurga? Ten topos prowadzi nas prostą ścieżką do manicheizmu (Bóg i szatan; biały kapelusz, czarny kapelusz).
Dla fanów nowszych mitów mamy nawiązania do „Dnia świstaka” i niezliczonych innych filmów o czasowych pętlach, przeskokach, narracyjnych rozgałęzieniach i powtórzeniach. Nawet mniej uważni widzowie dostrzegą też zapewne klasyczny dla SF motyw łączący grubą nicią Pigmaliona, Pinokia i „Łowcę androidów”.
Ci, którzy lubią zagadki głębiej ukryte, mogą pokusić się o tropienie starannie ukrytych „easter eggów” Czy logo parku rozrywki zmienia się w poszczególnych scenach? Czy tytuły odcinków nie okażą aby kluczowymi wskazówkami?
A co, jeżeli to wszystko pułapka analogiczna do tych, w jakie wpadają bohaterowie serialu? Jeżeli wszystkie te głębokie metafory i ukryte znaczenia są tam tylko po to, żebyśmy nie zauważyli oczywistej, strasznej prawdy o „Westworld”?
Jest on tylko wielką maskaradą, która ma uchronić nas przed spojrzeniem w twarz współczesności.
Znikająca rzeczywistość
Jedną z najważniejszych fantazji współczesnej kultury jest lęk przed utratą Realnego. Pisałem już o nim przy okazji nowych „Gwiezdnych wojen” zachwalanych jako „prawdziwe”, bo oparte na „rzeczywistych” efektach i „materialnych” droidach, a nie na komputerowo wygenerowanych fajerwerkach.
Pamiętacie Jeana Baudrillarda i jego koncepcję symulakrów? Gość twierdził, że nasz świat znika, zastępowany przez znaki, które wydają się bardziej prawdziwe od rzeczywistości.
I nie jest to kwestia naśladownictwa czy podwojenia, ani nawet parodii. Mamy tu raczej do czynienia z zastąpieniem samej rzeczywistości znakami rzeczywistości, czyli z operacją powstrzymywania każdego rzeczywistego procesu przez jego operacyjną kopię, metastabilną, deskryptywną, programowalną i nieomylną maszynę, która dostarcza wszelkich znaków rzeczywistości […]. Już nigdy więcej rzeczywistość nie będzie miała okazji, by zaistnieć1.
Nieobeznanym z poststrukturalistycznym żargonem opis ten mógł wydać się egzotyczny. Jakie znowu znaki?? Co to znaczy „metastabilna, deskryptywna kopia”?! O czym on w ogóle pisze?
I Baurdillard, i Umberto Eco w „Podziemnych bogach” głoszący bardzo podobną diagnozę, szybko znaleźli jednak doskonałą ilustrację swojej tezy. Znany wszystkim przykład maszyny wytwarzającej hiperrzeczywistość. Był nią Disneyland. Wielki park rozrywki tworzący symulację rzeczywistości.
W Disneylandzie można spotkać postaci z bajek i polecieć na Księżyc, a nawet zobaczyć krokodyla. W dodatku wszystkie te „symulakry” są „lepsze” od rzeczywistości. Krokodyl widziany „w naturze” czy nawet w ZOO – zauważa z przekąsem Eco – będzie zwykle spał, albo na widok turystów czym prędzej czmychnie do wody. W Disneylandzie (i wszelkich jego klonach) symulakryczne krokodyle nieskończenie cierpliwie pozują do zdjęć w zapierających dech w piersiach plenerach.
Ale to było kilkadziesiąt lat temu!
Witajcie w Matriksie!
To właśnie realizacja fantazji jest podstawowym towarem, komercjalizowanym w parkach rozrywki. Wirtualny Disneyland nie miałby sensu.
Pół wieku temu Disneyland był w awangardzie kultury symulacji. Czy jednak dziś nie wydaje się wręcz ostoją realności z tymi wszystkimi plastikowymi domkami, karuzelami-łabędziami i statystami cierpliwie pozującymi na słońcu w gigantycznych głowach Myszki Miki? Wszystko to zachowało przecież ostatni związek z Realnym, jakim jest materialność otaczających gości znaków.
Do Disneylandu trzeba dojechać – porusza się po nim specjalnymi autostradami kierując się drogowskazami w rodzaju „do zamku Śpiącej Królewny”). Dojechawszy na miejsce, trzeba coś zjeść – do wyboru np. lody Nestle sprzedawane przez „rzemieślnika” w amerykańskim miasteczku pionierów albo kuchnia arabska w Świecie Alladyna. Najbardziej widocznym znakiem realności tego, co przeżywamy, są jednak kolejki do najpopularniejszych atrakcji (dla zmęczonych staniem w promocyjnej cenie złoty bilet uprawniający do wejścia przez bezkolejkową bramkę). Disneyland nie tylko jest materialny, ale materialność należy do jego istoty, to ona jest bowiem tym, z czego faktycznie czerpie się tu zyski. To właśnie realizacja fantazji jest podstawowym towarem, komercjalizowanym w parkach rozrywki. Wirtualny Disneyland nie miałby sensu.
A to właśnie wirtualność jest dziś najważniejszą dziedziną hiperrzeczywistości. Gdyby Eco i Baudrillard pisali swoje teksty dzisiaj, oczywistym kodem komunikacji z czytelnikami byłaby nie kraina Myszki Miki, lecz „Matrix”. Film braci Wachowskich stanowi najdoskonalszą realizację fantazji o odcięciu od Realnego. (Choć nawet tam pragnienie powrotu Realnego ujawnia się w turpistycznych scenach ukazujących świat spoza symulacji.)
Czy ktokolwiek w to wierzy?
„Westworld” można, oczywiście, analizować jako klasyczną opowieść o maszynie, która stała się człowiekiem, kolejnego spadkobiercę tradycji ciągnącej się od Pigmaliona przez golema i Pinokia, aż po Terminatora 2. Nietrudno dopatrzeć się tu trawestacji wątków doskonale znanych chociażby z „Łowcy androidów”. Na przykład jedynie kwestią czasu było, kiedy jedna z postaci odkryje, że sama jest androidem. A jednak mimo licznych prób łączenia klasycznych motywów z nowymi technologiami „Westworld” nie wydaje mi się w ogóle wiarygodną historią o narodzinach sztucznej inteligencji.
Czy naprawdę w dobie coraz dostępniejszych okularów VR, CGI, 4K i w ogóle wszystkich technologii symulowania rzeczywistości bez ruszania się w domu, ktokolwiek wierzy w sensowność budowy parku-westernu, w którym statystami będą wielkie lalki? I że te lalki będzie się po każdym dniu przygód starannie naprawiać, łatając dziury po kulach? Litości!
Gdyby ktoś naprawdę chciał zrobić remake oryginalnego filmu Westworld z 1973 roku, to czy turystyczne wyprawy do świata pionierów nie powinny się odbywać w rzeczywistości wirtualnej? O ile bardziej wiarygodny byłby scenariusz buntu statystów czy nawet narodzin inteligencji w świecie niezwykle realistycznej gry komputerowej!
Chyba że… wcale nie to było celem twórców. W „Westworld” nie mamy wcale do czynienia z eksploatacją współczesnych lęków („o rety, roboty się zbuntują i zastrzelą nas z rewolweru!”?!), lecz właśnie z uśmierzaniem czy maskowaniem fundamentalnej obawy o prawdziwość naszego świata!
„Westworld” jest więc, nieco paradoksalnie, filmem z gatunku retro science fiction. To wcale nie opowieść o możliwej przyszłości i związanych z nią wyzwaniach, a o tęsknocie za starym dobrym światem, w którym Disneyland jawił się jako szczyt zwodniczej symulacji, a sztuczna inteligencja mogła wyglądać jak wielka lalka z plastiku. #Memberberries
Dopiero w tej perspektywie Westworld jawi się jako dzieło naprawdę interesujące! Umowna westernowa konwencja maskuje bowiem faktyczne przeniesienie widza w (prehistoryczne z dzisiejszego punktu widzenia) czasy pierwszych tekstów Eco czy Baudrillarda o symulacji, kiedy to parki rozrywki mogły jeszcze wydawać się siedliskiem iluzji.
W tej perspektywie wypowiadane przez jednego z bohaterów serialu słowa zyskują dodatkowy wymiar: „Biznes kwitnie. A wiesz dlaczego? Bo to miejsce wydaje się bardziej realne niż prawdziwy świat. Tyle, że nie jest.”
W ten sposób lęk przed utratą Realnego zatacza koło, pożerając swój własny ogon. Oto prawdziwy labirynt! Tam, gdzie pierwsi badacze dostrzegali odrealnienie, dzisiejszy widz znajduje materialność, w której może bezpiecznie zakotwiczyć swe fantazje.
Żyjemy bowiem w świecie tak odległym od Realnego, że ostoją rzeczywistości stały się dla nas Disneyland i Gwiezdne wojny… od kilku lat także kontrolowane przez Disneya. Widzę w tym coś więcej niż przypadek.
1Jean Baudrillard, Symulakry i symulacja, przeł. Sławomir Króak, Sic!, Warszawa 2005, s. 7. Zob. także Jean Baudrillard, Ameryka.